Pinokio, z tego co piszesz to minęło ponad 5 lat od objawów do operacji w Twoim przypadku. Mój mąż od maja - czerwca zaczął częściej chodzić do toalety, ponieważ chodził kilka razy w tygodniu na basen, zawsze po 20-stej,potem nie czekając aż ochlonie po prysznicu wychodził do auta,po prostu myślałam, że przeziebia pęcherz. W lipcu poszedł do urologa, ten stwierdził kamice i leczył go fitolizyna. Pod koniec sierpnia dołączył ból podbrzusza, po TK - diagnoza - rak pęcherza, bez powiekszonych węzłów, 1/3 powierzchni pecherza zajęta, bez nacieku na sąsiednie narządy. Potem TURT, wycinek, cystoskopia, powtórne TK 3 listopada, 2/3 pecherza zajęte, naciek. Operacja, wiesz co dalej... W sumie 5 miesięcy... I tak za późno.
Szybka diagnoza i skuteczne leczenie to fakt ale w istniejących naszych procedurach to bardzo rzadkie przypadki.
Moja historia choroby zaczęła się 6 lat temu. Pewnego dnia zauważyłem skrzepy wydalane wraz z moczem. Lekarz rodzinny dał skierowanie do urologa. Trzeba czekać ? Jestem wreszcie przyjęty, traf chciał przez kolegę z klasy podstawowej. Żarty kpinki ect., dał skierowanie na badanie moczu, przypisał tabletki. Po kilku dniach objawy zniknęły, praca, moje anty nastawienie do lekarzy i tak minęło prawie 5lat. Czasami zauważałem nawroty ale żadnych bóli, więc brałem powyższe tabletki aż do momentu gdy krwiomocz stał się codzienny i obfity. Poszedłem do kolegi urologa, wypisał na cito badania USG, potem skierowanie do szpitala. Od tego momentu zaczął się korowód oczekiwania, robienie TK choć w szpitalu jest, a badanie USG dla szpitala to mało wiarygodne badanie. Jeden TURT, drugi Turt mija rok a ja krwawie więcej, czasami mniej ale ciągle. Wreszcie nastąpiły także bóle że usiąść na krześle nie mogłem, W czasie półtora miesiąca straciłem na wadze 12 kg, opadłem z sił. Polecono mi urologa który stał się moim zbawcą. Przyjął mnie do swojego szpitala i także operował. Dalsza historia jest już opisana.
Różne są przyczyny że jedeni latami cieszą się życiem inni długo cierpią. W żadnym przypadku wesoło nie jest. Tutaj na forum wyczytałem już nie pamiętam ale chyba Janek. Dwa lata cieszył się życiem. Na pewno ważne jest właściwe rozpoznanie choroby a póżniej chory nie może tracić wiary i nadzieji bo to pomaga w leczeniu.
Witam. Aniu, stan męża b.z.,czyli ani lepiej ani gorzej. Ma odlączona pompę morfinowa i teraz leki podawane są na żądanie. Nadal ma drenaż j. otrzewnej, ale spływa już niewielka ilość płynu. Największym problemem pozostają wyproznienia, dziś dostał czopki i lewatywe i jakoś poszło. Brzuch jednak nadal jest wzdety. Rozmawiałam dzisiaj z lekarka prowadzącą ma znowu z radiologiem przeanalizować płytki TK, przyspieszyć badanie płynu na obecność komórek nowotworowych i wtedy zapadnie decyzja. Wszystko się przeciąga bo płytki zostały w Rzeszowie (po prostu zapomniano mi oddać) więc syn dowiozl je dopiero wczoraj, a na wyniki badania płynu normalnie czeka się ok. dwóch tygodni. Jakaś masakra, ale nic nie poradzę, takie są fakty. Znowu musimy czekać...Szlag mnie trafia!!! Bo przecież czas cały czas gra na naszą niekorzyść.
Jeżeli swoimi wpisami przestraszylam nowych użytkowników forum, to sorki. Nie mialam takiego zamiaru. Miałam tylko na myśli, że po diagnozie należy natychmiast podjąć właściwe leczenie. Czas naprawdę jest bardzo istotny przy tym rozpoznaniu,najlepszym przykładem są osoby które latami cieszą się życiem, bo podjęły szybkie i skuteczne leczenie. Pozdrawiam.
No i ja się włączę do dyskusji.Moja mama też biegała do lekarza z pecherzem,a lekarka ciągle leczyla ją na zapalenie.Wysłała ją w koncu do ginekologa i tam też było oki.Jedyne co to moja mamcia nie miała krwiomiczu,może gdyby byl to daloby to jakieś podejrzenia.Druga sprawa to czekanie za operacją to 3 miesiece! W sumie od wykrycia ze to rak operacja była po 4 miesiacach,to dlugo jak dla mnie.Po operacji lekarz powiedział że to 4 stopień zaawansowania.Moja kochana mamusia dostala obrzęku płuc,to było przyczyną że odeszła,do tego kotohexia (nie wiem czy dobrze napisalam)wazyla tylko 39kg. Na wypisie był wynik rezonansu który był robiony 2 dni przed smiercia,naliczylam aż 9 guzkow na plucach i napisane meta,czyli przerzuty. Patrzalam na wyniki krwi i powiem Wam ze nie były zle,nawet OB nie bylo mega wysokie bo 86 no ale chyba pluca nie daly rady.Ja nie moge się nadal pozbierać.Codziennie płacze,nie dość że za Mamuska to też za Tatuskiem.Obydwoje odeszli tak szybko,po 7 miesiącach:(mąż chce mnie wysłać do psychologa:(ale nie chce bo nie wierze w nich,musze sama sobie z tym poradzic.
Maba trzymam kciuki za męża,muejmy nadzieję że jemu się uda,musi być dobrze.Moja Mamcia też wychodziła z oprescji,nie na dlugo,ale zawsze była poprawa.Dużo siły Ci życzę i nie trać nadziei,ja miałam ją do końca.
Ania Ty jesteś moją bohaterką,tak twardo sie trzymasz ja tak nie umiem:(
No i ja się włączę do dyskusji.Moja mama też biegała do lekarza z pecherzem,a lekarka ciągle leczyla ją na zapalenie.Wysłała ją w koncu do ginekologa i tam też było oki.Jedyne co to moja mamcia nie miała krwiomiczu,może gdyby byl to daloby to jakieś podejrzenia.Druga sprawa to czekanie za operacją to 3 miesiece! W sumie od wykrycia ze to rak operacja była po 4 miesiacach,to dlugo jak dla mnie.Po operacji lekarz powiedział że to 4 stopień zaawansowania.Moja kochana mamusia dostala obrzęku płuc,to było przyczyną że odeszła,do tego kotohexia (nie wiem czy dobrze napisalam)wazyla tylko 39kg. Na wypisie był wynik rezonansu który był robiony 2 dni przed smiercia,naliczylam aż 9 guzkow na plucach i napisane meta,czyli przerzuty. Patrzalam na wyniki krwi i powiem Wam ze nie były zle,nawet OB nie bylo mega wysokie bo 86 no ale chyba pluca nie daly rady.Ja nie moge się nadal pozbierać.Codziennie płacze,nie dość że za Mamuska to też za Tatuskiem.Obydwoje odeszli tak szybko,po 7 miesiącach:(mąż chce mnie wysłać do psychologa:(ale nie chce bo nie wierze w nich,musze sama sobie z tym poradzic.
Maba trzymam kciuki za męża,muejmy nadzieję że jemu się uda,musi być dobrze.Moja Mamcia też wychodziła z oprescji,nie na dlugo,ale zawsze była poprawa.Dużo siły Ci życzę i nie trać nadziei,ja miałam ją do końca.
Ania Ty jesteś moją bohaterką,tak twardo sie trzymasz ja tak nie umiem:(
Pinokio, to nie tak... Mąż poszedł na operację z nastawieniem, że będzie radykalna, niestety naciek był blisko odbytu, więc wyłoniono tylko moczowody. Potem przeszedł chemię i radioterapie, jednak zaawansowanie widać było zbyt duże żeby powstrzymać chorobę. TK i MR po leczeniu jeszcze w sierpniu wskazywało na stabilizację, a teraz jest coraz gorzej, I powiem szczerze, że po przeczytaniu całego forum (mam na to czas siedząc przy łóżku męża w szpitalu) doszłam do wniosku, że czy radykalna czy chemioradioterapia niewiele wnosi kiedy zbyt późno rozpoznano chorobę i wdrożono leczenie. Mąż Ani i mój mąż w jednym czasie usłyszeli diagnozę, jak widać ani radykalna ani zachowawcze leczenie przy znacznym zaawansowaniu choroby nie przynosi stabilizacji. Jedyną szansą na wyleczenie jest więc w porę rozpoznana choroba i szybka decyzja o radykalnej. W naszym przypadku tej szansy zabrakło...
Maba, pisałaś o chorobie męża kiedy mnie na tym forum jeszcze nie było. Jak pisałaś : rak naciekający do mięśniówki, ale o niskim stopniu złośliwości, tylko radykalna operacja może pomóc w walce z tym gadem. Teraz czytam że rak nieoperowalny. Gdy ja poddałem się CR na obchodzie ordynator rzekł do mojego chirurga-urologa : "kolejny naćpany" a byłem w stanie krytycznym. Operacja się odbyła. Jak mówił mój urolog do wyłonienia stomii wytną kawałek jelita cienkiego i z tąd kilka dni postu, póżniej kilka dni kleiki, lekkie zupki i stopniowo do normalności. Być może po operacji a na pewno było zatwardzenie (u mnie 8dni) nastąpiło rozszczelnienie z powrotem połączonego jelita. Być może zbyt szybko nastąpiło leczenie onkologiczne. Być może zbyt szybko zaczął aktywnie żyć. Twój mąż jest młody i może lekarze nie chcieli robić CR i jednocześnie okaleczać. Może lekarze mieli taką myśl że raka chemioterapią wyleczą i moczowody powrócą do pęcherza. Myślę że lekarze załatają wycieki i będzie szybki powrót do zdrowia.
Aniu, tak brakuje mi Twoich wpisów, kiedy razem toczylysmy walkę o zdrowie i życie naszych mężów. Zawsze byłaś moim wsparciem, nawet kiedy choroba Twojego Janka przybrala zły obrót, cały czas wierzyłam w skuteczność leczenia. Teraz widzę postęp choroby swojego męża i niestety powoli tracę wiarę. Wczoraj przeczytałam forum od momentu kiedy zaczęła się choroba męża, rozbilo to mnie kompletnie. Tyle wiary i nadziei było we mnie na początku leczenia, teraz... modlę się tylko żeby mąż nie cierpiał.
Jak dajesz radę? Pewnie kiepsko? A dzieciaczki? Dobrze, że mają taką wspaniałą mamę, która musi pełnić teraz i rolę taty. Aniu, trzymaj się ciepło, pozdrawiam serdecznie i dziękuję za cały ten czas kiedy byłaś dla mnie wsparciem, Moja Wirtualna Przyjaciółko.
Witam. Mój mąż po wypisie z oddziału chirurgii onkologicznej w sobotę (ok. południa) z lepszym samopoczuciem, po południu dostał silnych bóli kręgosłupa, dosłownie szalał z bólu, a ja niewielkie mogłam zrobić. Podłączyłam mu Pyralgine, ale zupełnie nie podzialala, w akcie desperacji dzwoniłam gdzie się da i w końcu po ustaleniu miejsca przewiozlam męża na oddział medycyny paliatywnej w Brzozowie. Syn prowadził samochód jak szalony (100 km), a mąż ledwie wytrzymywal. A tam szybko dostał Morfine we wlewie i przejrzal na oczy, noc przespal i rano kiedy przyjechałam zupełnie inaczej funkcjonował. Brzuch dalej wzdety, wczoraj miał spuszczany płyn z jamy otrzewnej (ok. 5 litrów), płyn poszedł na badanie hist-pat i w zależności od wyniku dalsze postępowanie. Jeżeli są komórki rakowe to chemia, jeżeli nie to...? operacja albo leczenie zachowawcze? Tak czy inaczej, nie jest dobrze. Mąż dużo stracił na wadze, nastrój obniżony, chyba traci nadzieję, że będzie lepiej. To już prawie miesiąc jak jeździ od szpitala do szpitala, a poprawy nie widać. Ja jak zwykle jestem cały czas przy nim, wzięłam zwolnienie lekarskie, mieszkam w wynajętym pokoju obok szpitala i staram się podnosić go na duchu, chociaż sama już nie mam siły. Bardzo się boję tego co przed nami...
Pozdrawiam.