od 2017-04-18
ilość postów: 84
Kochane! Powoli otrzepuję się z... sama nie wiem czego.
Pojawiłam się tu około półtorej roku temu. Dużo gadałam, choć krótko. Opisywałam historię mojej mamy, u której stwierdzono raka jajnika. Próbowałam śmiać się przez łzy z nieogaru mojego szpitala. Próbowałam koić nerwy, łagodzić pierwszy szok i uczyć się z Waszego doświadczenia jak postępować. A później zniknęłam. Czemu? Bo było względnie dobrze.
Po odebraniu oficjalnego hist-patu rak stał się naszym domownikiem. Stałą częścią życia. Zaczęły się chemie, które przypominały bardziej regularne pogaduszki ze znajomymi ze szpitala. Mamę pokrzepiała moja nauczycielka z gimnazjum, która najpierw przezyła 11 lat od diagnozy, a później niestety w grudniu odeszła - nie powiedziałam o tym mamie, zdławiłam to w sobie, choć pchały mi się łzy do oczu, gdy przypominałam sobie jak przed 1 chemią mówiła o tym, że dopóki tam jesteśmy, to znak, że nas leczą. A jeśli leczą, to znaczy, że żyjemy. Sama chemia karboplatyną, to jak muśnięcie komara. Żadnych skutków ubocznych, może raz czy dwa zdarzyło się, że mama wzięła loperamid. I raz nam się odwodnienie zdarzyło. Włosy utrzymały się do 5 wlewu. Stopniowo się leciutko przerzedzały, ale nie zwracało to niczyjej uwagi. Po 3 cyklach stwierdzono regresje częściową. W spokojnej atmosferze spędziliśmy zatem krótki wyjazd wakacyjny - w górach nawet wodobrzusze nie nawracało! Po 6 cyklach wykonano operację radykalną. Mama czuła się świetnie, drugiego dnia już chodziła, jadła, nic jej nie bolało. Wspierała mnie, gdyż wtedy rzucałam pracę z powodu mobingu. Po kilkunastu dniach od operacji ożywiła się. Zaczęła wychodzić na drobne zakupy, pojechała ze mną na większe. Cieszyły ją drobne rzeczy, przestała być osowiała. Myślała zapewne, że to koniec koszmaru... Niestety - na kontroli po 3 miesiącach okazało się iż pojawił się rozsiew wewnątrzotrzewnowy, marker wzrósł. Zadecydowano o tzw. "czerwonej" "diabelskiej" chemii. Ta była gorsza, o wiele gorsza. Pojawiły się wymioty, bóle mięśni, osłabienie. Ale mama wciąż chodziła, pomagała mi w domu, miała świetny humor... Odbieranie jej z chemii było już moim nawykiem, a mama cieszyła się ilekroć pokonała tę drogę o własnych nogach. W marcu pojawiła się pierwsza nietolerancja pokarmowa - na laktozę. Ale szybko ją opanowałyśmy. Święta Wielkanocne w wersji bezlaktozowej mijały spokojnie. A 29.04 mama choć nieco obolała od siedząco-leżącego trybu życia świetnie bawiła się na swoich urodzinach - jadła, piła odrobinę, śmiała się, cieszyła z prezentów i gości. 2 maja byłam na majówce, gdy mama zadzwoniła, że zatrzymują ją po badaniach w szpitalu. W noc przed tym dniem, śniło mi się, że mamę skierowano na leczenie paliatywne. 3 dni później właśnie to usłyszała od lekarza. Leczenie paliatywne. Zaczęła płakać, wymiotować... Ja płakałam, gdy nie widziała. Jednak żyłyśmy nadal normalnie, a mama wracając do domu powiedziała, że to nie koniec, że jeszcze rakowi pokaże! Szukałyśmy alternatywnych dróg, nic jednak nie znajdowałyśmy poza suplementacją wszelaką. Na hospicjum domowe czekałyśmy i czekałyśmy... Wszyscy mówili, że jest dobrze, ma siłę. Ale... pojawiły się wymioty, okropnej treści. Mama słabła, odmawiała jedzenia. Nie zapomnę dnia matki - wróciłam z zajęć na uczelni, mama mówiła, że nie ma siły iść do toalety. Zaprowadziłam ją, ale bez rezultatu, po czym... załatwiła się pod siebie. Płakałam, krzyczałam, nie umiałam tego zaakceptować... Byłam okropna. Dwa dni później wróciłam z uczelni, a mama poprosiła o wezwanie pogotowia - słabo się czuła, od doby nie sikała. Wezwałam, przyjechali... Ciśnienie 50 na 30. Lekarz powiedział "Wiecie co to znaczy paliatywne?" my odpowiedzialysmy, ze tak, a on "Oby jak najkrócej. Do widzenia". Zabolało, płakałyśmy, tuliłyśmy się, żegnałyśmy. Zlitowało się hospicjum i przyjechało następnego dnia. Zacewnikowało mamę, nawadniało - lekarz był dobrej myśli. Jednak mocz się nie pojawiał. Skierowano nas na urologię. Z urologii do naszego szpitala na internę. Koszmarny dzień - umierał tam wtedy człowiek, musieliśmy długo czekać, mama cierpiała, a pielęgniarka rejestrując mamę powiedziała tylko "Pani mama umiera, wie Pani?". Następnego dnia jednak mama była w lepszej formie - zadzwoniła, przyjechałam do niej, cały dzień siedziałam przy niej, lekarz prowadzący był dobrej myśli, wszystko szło ku lepszemu. Po kilku dniach mama była w bardzo dobrej formie - jadła, śmiała się, żartowała, czytała książki, była gwiazdą oddziału. Nawet uczyła się na nowo chodzić i była na spacerze (na wózku bo na wózku, ale). Nieco się uspokoiłam. Aż do środy 6.6. Rano było w porządku, poszłam więc na zakupy. Po 2h mama dzwoni i prosi bym przyszła - potrzebowała wsparcia bo znów pojawiły się wymioty. Ale była kontaktowa, nawet w formie. Próbowałam ją motywować do walki, ale powiedziała "Ja tak strasznie chciałabym, żebyśmy były już w domu. Żebyśmy się tutliły i kochały. Ale ja tak bardzo chcę już do mojej mamy..." W czwartek 7.6 zadzwonila do mnie o 6 zebym przyszla, bo chce posiedziec, a siostry nie pozwalaja jej siadac, jak mnie nie ma. Przyszlam. Bylam z nią. Ok. 10 zasnęła, poszłam też się przespać. O 11.30 zadzwoniła, że mam się nie spieszyć, już się dobrze czuje. Przyszłam przed 12.00. Rozmawialysmy normalnie, zartowalysmy... Gdy była 14.30 musiałam zbierać się do pracy na uczelnię. Mama wtedy powiedziała mi "Jak ty ślicznie wyglądasz. Jesteś moim kochaniem, moim aniołkiem, moją radością. Jedynym sensem mojego życia. Idź już, idź..." Odpowiedziałam jej coś miłego, speszyłam się i wychodząc powiedziałam "No pa!" a mama powiedziała "Cześć, idź już. Nie przychodź już więcej!" Coś mnie tknęło... powiedziałam "Do jutra!". Nie odpowiedziała. Kilka godzin później w pracy dostałam wiadomośc od narzeczonego, że lekarze cofnęli decyzję o wypisie (mama miała 8.06 wyjśc do domu) i będziemy rozmawiać o hospicjum w przyszłym tygodniu, chyba, że mama się przeniesie na jak to ujęła Pani Doktor "oddział, gdzie Pan Bóg dyżuruje". Wróciłam z pracy po porze odwiedzin i zgodnie z wolą mamy nie poszłam do niej. Próbowałam dzwonić - nie odbierała. Czułam lęk, płakałam. Narzeczony przyjechał mnie ukoić. Napisałam mamie sms-a "Kocham cię mocno. Zawsze". Ok. 22 zasnęłam, choć nigdy tak nie zasypiam. Tuż przed 1.00 "rzuciłam się" przez sen i obudziłam. O 1.23 zadzwonił telefon. Numer znałam.
Mama zmarła. Zostałam sierotą.
Nie krzyczałam. Nie histeryzowałam. Zapytałam czy nie cierpiała - lekarka potwierdziła, że odeszła we śnie. Tak jak zawsze chciała. We śnie i w szpitalu.
Wiem, że śmierć to coś normalnego, codziennego. Ale ta historia pełna jest moich "małych wzruszeń", które zmieniły mnie na zawsze. Jak choćby to "pożegnanie" mamy. Jak to, że odbierając ze szpitala telefon mamy, odebrałam go odblokowany na tym smsie ode mnie. Jak to, że odeszła 3 lata po tacie, tak jak on piątek w nocy na początku czerwca. Jak to, że podczas ostateniego w życiu spaceru z ogromną radością podziwiała odrestaurowany na dziedzińcu szpitala pomnik - pomnik Wiktorii, która rzuca oglądającemu swój wieniec zwycięstwa. Jak to, że obiecała, że gdy odejdzie poprosi Matkę Boża by pomogła mi dostać pewną pracę, a 2 dni po pogrzebie zadzwonił telefon z taką propozycją. Wiele takich "drobnostek", które zmieniły mnie na zawsze.
Życie po jest trudne. Zostałam przez pewien czas bez pracy, sama w zabałaganionym mieszkaniu do remontu, wśród papierów, formalności, strachu i ciszy. Nadal walczę z remontem, przetrzepuję każdą rzecz, nadal płaczę nad zdjęciami, gdzie rodzice trzymają mnie na rękach małą, nieświadomą tego co mnie czeka... A ludzie byli bezlitośni. Rodzina się nie popisała. Przed śmiercią mamy nasłuchałam się od ciotek pociotek jak mam mamę gdzieś, jak nie dbam, jak to moja wina. Na stypie też dali popis. Odcięłam się od reszty rodziny (stare ciotki i chrzestny, brat mamy). Docierały do mnie też plotki, że się na śmierci rodziców wzbogaciłam, że mi na rękę. Niektórzy nawet nieświadomie zadawali cios pytając "Bez mamy lepiej, co?". Ciężko powstrzymać rękę od policzka, ale musiałam.
Teraz żyję. Piszę książkę o tym zwyczajnym, ale niesamowitym półtora roku, w którym rak nauczył nas żyć i odchodzić.
Wciąż się nie pogodziłam, ale wciąż się "trzymam". Kiedyś się nauczę, choć boję się świąt.
Kochane! Każda rzecz ma swój czas. Ja trzymam za was kciuki ciągle i dziękuję, że byłyście!