od 2017-04-18
ilość postów: 84
Dominik_ moja mama też zachorowała mając niecałe 63, odeszła mając 64.
Cudownie, że ma wolę życia - nikt z nas nie wie kiedy nadejdzie koniec.
Co do odleżyn - to oczywiście mało "medyczne" - bo są różne magiczne plastry, maści itp. Ale mojej mamie pomógł żel aloesowy (99% aloesu) i gdy mama zmarła, to z radością szpital przyjął informację, że im pozostałe opakowanie zostawiam.
Sama używam na wszystko :)
Moja mama na owrzodzenia dostawała nystatyne (zapisywano ją "żeby była"). Niestety nie wiem jak działa przy chemii, bo mama nigdy owrzodzeń nie miała, a nystatynę zużywałam ja, gdyż mam skłonności do zapalenia jamy ustnej po kontakcie z dzieciakami (a jestem nauczycielem xD) :D
Lenka 69 - moja mama miała radykalną. Ostatnio na facebook'u opowiadałam jak to u nas wyglądało.
Dwa dni przed operacją przyjęto mamę na oddział. Porobili badania, poopowiadali jak to będzie. Od razu kazali kupić białko w aptece (ok. 80zł) oraz Pas Teresy. Uprzedzili również mamę, że jeżeli nowotwór dziabnął jelita to może być konieczna stomia (mama opowiadała zawsze, że po wybudzeniu najpierw macała czy ma worek stomijny, a dopiero potem do mnie dzwoniła xD).
W dniu operacji przyszedł anestezjolog, przedstawił się, pogadał, zaczął montować "rurki" potrzebne do znieczuleń (to wiem z opowieści mamy). Później dostała głupiego Jasia i coś jeszcze - mówi, że zasnęła jeszcze przed salą operacyjną. Operacja trwała ponad 6 godzin, ale powiodła się, wszystko się udało usunąć. Stomii nie było :) Mama wybudziła się na sali pooperacyjnej ok. godziny po operacji i przewieziono ją na jej salę, ale miała jeszcze odlot i spała kolejne 2h. O 17.30 wreszcie zadzwoniła, że wszystko ok i mam nie przychodzić, bo i tak śpi co chwila. Następnego dnia przyszła rehabilitantka by mamę uruchamiać. W pierwszym dniu mama leżała i siedziała. Miała cewnik i dreny. Nie musiałam robić nic oprócz dotrzymywania towarzystwa i podpinania mamie ładowarki - siostry pięlegnowały, przemywały itp bo na dreny trzeba było uważać. Drugiego dnia usunięto dreny i cewnik i rehabilitantka spionizowała mamę całkiem i zaczęła powoli chodzić w Pasie Teresy. Tego dnia mama już szła np. zrobić sobie herbatę, skorzystać z wc, poczesać się, obmyć, ale w asyście mojej lub pielęgniarek - szczególnie schodzenie z łóżka wymagało pomocy. Trzeciego dnia już chodziła normalnie. w szpitalu była 5 dni od operacji. Po kolejnych 4? 5? miała zdjęcie szwów. Nie bolało.
W domu mama dawała radę samodzielnie. Nie mogła podnosić więcej niż 1,5kg (potem coraz więcej). Samodzielnie przemywala ranę, sama zakładała Pas Teresy, sama przygotowywała posiłki. Pomocy wymagała przy wychodzeniu z wanny ok 3 tygodni (nim nabrała pewności). po 3 tygodniach była na zakupach, po 4 sama wychodziła z domu. Po 6 nie było "śladu" po operacji.
Ogólnie to dość lekki czas.
sarnaś, u mnie było podobnie. Mama słabła kilkanaście dni, ale przed śmiercią była poprawa. To co nas masakrowało to właśnie kaszel z wymiotami z szumowinami. Ja nie bylam przy mamie w chwili śmierci i do tej pory nie wiem czy podpięto ją do monitora, czy serce się poddało, czy się udusiła, czy udławiła tymi płwocinami - do dzis boje sie isc po ostatni wypis. Przez to się trochę obwiniam.
Rozumiem twoj bol, jak czytalam twoj post wrocily wspomnienia.
Kochana, trzymaj sie. Swiat dalej istnieje, a najgorsze jest to, że wciąż jest taki sam, tylko my po tym wszystkim nieco inni...
sarnaś - bardzo mi przykro! Moja mama zmarla co prawda mają 64 lata, ale ja byłam (jestem) w podobnym wieku do ciebie i osobiście mam wrażenie, że to jak przeżywamy odejście rodziców nie zależy od ich wieku, a od naszego... rodzicom też nie jest łatwo tak wcześnie zostawiać nas samych :(
Nie chcę być nachalna - wiem, że to ciężki czas, najbliższe dni będziesz ciągnąć na adrenalinie... Ale co się stało? Kilka dni temu pisałaś jeszcze, że choć niektóre dolegliwości były uciążliwe, to nie było najgorzej...
Trzymaj się 3
Piszecie o tym co w rozpoznaniu napisane :D No to u mojej mamy - jakże zrozumiałe dla każdego Kowalskiego - adenocarcinoma serosum G3 :D
Hey dziewczyny! Tyle postów, że nie wiem od czego zacząć (a powinnam kończyć, bo jutro do roboty :D)
Co do 3cG3 to moja mama miała. Przeżyła półtorej roku w bardzo dobrej formie (choć po karboplatynie okazało się, że ma platynooporność i pojawil się wczesny rozsiew wewnątrzotrzewnowy). Myślę, że nie można oceniać czy wodobrzusze czy zmiany na wątrobie czy cokolwiek to objaw, że jest "bardzo źle", bo każdy znosi to inaczej, inaczej działa leczenie, wszystko inaczej :)
Caelyx to paskuda straszna, niektórym działa, innym nie. U nas nie zadziałała, choć skutki uboczne nie były najgorsze (lekkie mdłości). Gdy stwierdzono, że caelyx nie działa zadecydowano zaprzestaniu leczenia CHT. Szukalyśmy innej drogi, ale zrezygnowałyśmy, bo wszyscy onkolodzy wokół zgadzali się z tą diagnozą.
U nas leczenie wyglądało następująco: diagnostyka wraz z laparoskopią zwiadowczą, 6 cyklu karboplatyna + taksol, operacja radykalna, rekonwalescencja, wznowa a wraz z nią caelyx (planowane 4 wlewy, doszło do.. chyba 3), decyzja o zakończeniu CHT, leczenie paliatywne w ramach hospicjum domowego, leczenie szpitalne na "internie". Ale wiele zależy od ośrodka i od danego przypadku!!!!
Suplementacji nie stosowałyśmy - lekarze mówili, że to pic na wodę :D
Nie panikujcie, to najważniejsze. Tylko spokój może nas uratować.
sarnaś - połączenia chemia + hospicjum domowe są dwa.
1. Kiedy nie zakończono leczenia, ale objawy są tak uciążliwe, że konieczne jest wsparcie lekarza paliatywnego
2. Kiedy leczenie się zakończyło, ale decydują się na tzw. chemię paliatywną.
Powinnaś mieć na wypisie informację o tym, czy zakończono leczenie czy nie.
Trzymaj się - ja jak mama dostała skierowanie do hospicjum domowego przepłakałam 2 dni, a ona jeden tak płakała, że aż wymiotowała i nie jadła ze stresu. Ale u nas stało wyraźnie jak wół, że zakończono leczenie.
Samo hospicjum domowe jest super instytucją, tylko załatwiajcie jak najszybciej. Wspaniali ludzie, będą wam opoką.
Sarnaś - akurat z ekg to normalne - nie wiem jak w twoim mieście ale w moim przed każdym przyjęciem do szpitala (a nawet wejście na kilkugodzinną chemię jest przyjęciem do szpitala) robione jest ekg i każdego dnia pobytu na oddziale :) Właśnie po to, by zauważyć, że coś się dzieje.
No z tym sercem to chyba nie taki odosobniony przypadek - jak moja mama była u kardiologa na konsultacji kilka razy (a to zdarzylo sie jej migotanie raz, a to przed zabiegamia, a to obrzęki) to kardiolog za każdym razem jej mówił "Gdyb nie to, że ma Pani raka, to z tym serce jeszcze z 25 lat by Pani pociągnęła" :D Ludzki organizm jest pełen tajemnic :D
Trzymam kciuki!
Sarnaś - fakt faktem, depresja to utrzymujący się stan obniżenia nastroju, więc skoro nie trwa zbyt długo, to zapewne jesteś zdrowa. Ale wiesz jak z chorobami psychicznymi jest - łatwo przegapić stan między "zdrowym" a "chorym", bo to podstępne choróbska, często zabijające tak samo jak nowotwory - taka moja obserwacja.
To co pisze czarownica pokrywa się z moimi obserwacjami. Moja mama jak była zdrowa nigdy mnie nie chwaliła - taki miała styl wychowania. Wiecie - "Uczysz się dla siebie, ale spróbuj przynieść 3 albo 4 to zobaczysz", nie gratulowała po konkursach ani nic. Ja szybko przestałam mówić o ocenach, ba! nawet nie informowałam mamy o np. dacie obrony czy egzaminu na doktorat. Wiecie - nie chciałam jej nerwów ale też myśli, że ją zawiodę. Jako pedagog wiem, że strategia mamy dobra nie była i pewnie gdyby nie to, że ja po prostu pasję w uczeniu się mam od urodzenia, to w pewnym momencie życia straciłabym całą wiarę w siebie, No ale mniejsza - nie o metodach wychowawczych tutaj miałam pisać :)
Chodzi mi o to, że z biegiem choroby mama trochę mi odpuszczała i zaczynała być troskliwa. Pomijając dziwne zachowania jak mówienie 24 kobiecie, ze ma ubrać szalik czy rajstopy, albo dopytywanie co jadlam, czy jadlam (codziennie! nawet jak juz umierala), to wiele czasu spędzała na opowiadaniu wszystkim wokół jaka jestem zaradna - że się uczę, pracuję, dorabiam, sprzątam, gotuję, robię zakupy, płacę rachunki, załatwiam sprawy itp. Jak to mówiła to miałam wrażenie, że ona po prostu... przekonuje samą siebie, że tak jest (choć w rzeczywistości jestem kijową panią domu :)). Żeby być spokojniejszą. I niby ciągle mówiła, ze dam sobie radę. Ale jednak mnie "zabezpieczała". Mojego faceta z tysiąc razy podobno prosiła, żeby mi pomógł. Prosiła też swojego brata o to (ten się nie spisał akurat). W dniu śmierci powiedziała mi, aby trzymała się swojej promotorki, bo to dobra kobieta jest (mimo, że się nigdy nie poznały!) i faktycznie miała rację - towarzyszyła mi w całym trudnym okresie pomagając wyjść na prostą. Po śmierci mamy okazało się również, że rozmawiała z mamą mojej przyjaciółki z budynku obok prosząc ją, żeby mi pomogła, dała jeść jakby było ciężko itp. Siedzę teraz i ryczę jak to piszę, bo naprawdę przeraża mnie to, że umierając jej głównym celem było zapewnienie mi bezpieczeństwa. Wiecie - ja matką jeszcze nie jestem, pewnie jak zostanę kiedyś to zrozumiem. Ale tak jak mówię - silne dziecko, to silna matka, faktycznie mamy potrzebują być przekonane o naszej samodzielności...