To może ja, dla wlania otuchy w Wasze serca opiszę pokrótce swoje spotkanie z "rakiem nieborakiem" jak to podsumował lekarz. Step by step.
ok.12.11.2015 -podczas standardowego USG (mam, a może miałem Hashimoto) lekarz stwierdza niewielki guzek i dla świętego spokoju zaleca biopsję.
ok. 18.11.2015 odbieram biopsję gdzie okazuje się, że mam raka (tu mój "święty spokój" nieco się zaburza, a nogi stają się cokolwiek cięższe)
Następnego dnia zgłaszam się do Szpitala Gdynia Redłowo i mam ustalony czas na przybycie do nich na 25.11.2015 r. Przy okazji robią mi badania i nakazują założenie karty DILO.
25.11.2015 na miękkich nogach zgłaszam się na Izbę Przyjąć Oddziału Onkologicznego w Gdyni (budynek 5). I tu - UWAGA - oddział oddany rok temu. Żona moja podsumowała: "Jednak Leśna Góra istnieje". To był mój pierwszy szpital gdzie leżałem, więc nie miałem porównania.
26.11.2015 operacja, w szpitali mogłem spędzić 3 dni (standard) ale przez problemy z wapnem leżę 9 dni (problemy do dzisiaj) Poza tym żadnych innych komplikacji (mogło być lepiej ale też gorzej, więc cieszę się z tego, co mam). Przy wypisie zastrzyki na 30 dni (dziękuję żonie za wykonanie zadania). Od początku stycznia wracam do pracy na tydzień, żeby wrócić do "normalnego życia".
10.01.2016 zgłaszam się na oddział do Zgierza. Jako, że nie brałem eutyroxu zaledwie dwa dni to na powitanie pobranie krwi i zastrzyk w doopę, kolejny dzień to samo i podanie piguły diagnostycznej.
W międzyczasie pobieżne zapoznanie się z infrastrukturą i już mam pewność, że ten oddział ma więcej niż rok :).
Kolejny dzień badanie (scyntograficzne) góry i wychodzi, że czysto. Pani doktor delikatnie studzi mój entuzjazm, ale w sumie mówi, że może być dobrze.
Zamiast jodu leczniczego dostaję kolejną pigułę diagnostyczną i dalej czekam 3 dni w normalnej sali. Kolejne dni podobne do siebie, poranne kłucie i nuda przez resztę dnia.
15.11.2016 - rano pobudka i dowiaduję się, że badanie mam jako przedostatni. Wiadomo, jak człowiek ma za dużo czasu to się zaczyna zastanawiać nad wszystkimi głupotami wyczytanymi na przeróżnych portalach, które każą porzucić leczenie i zacząć rzuć podeszwy ze znoszonych Relaxów i popijać wodą z sodą. Potem spotykasz ludzi (może jednego), którzy mieli jod podawany po raz 6 i już wiesz, że ty również będziesz miał to samo.
Ufffff...... w końcu badanie i 30-40 minut leżysz na łóżku, a nad tobą przesuwa się maszyna. Na koniec dostaję papier ze zczytanym ciałem i mam go zanieść do p. doktor. Rzut oka na wydruk, a tam pełno ciemniejszych punktów na całym ciele. Z wrodzonym pesymizmem i przekonaniem, że oto jestem cały "zaatakowany" idę jak na ścięcie. Nie zastaję doktorki, więc zostawiam papier i idę poużalać się nad sobą do pokoju.
Po kwadransie wchodzi Pani Doktor i informuje mnie, że coś tam świecą kikuty po wyciętej tarczycy, ale to norma. Poza tym dla nich jestem już ZDROWY i nie muszę ich na żadne kontrole odwiedzać. Przepisuje zwiększony euthyrox (150), a do tego kontrole (USG i sprawdzanie poziomu jakiegoś hormonu "znacznika") co pół roku przez pięć lat. No i spakowałem się, podziękowałem wszystkim, wsiadłem do samochodu i ruszyłem. Po kilkudziesięciu kilometrach zatrzymałem i poryczałem jak dziecko kiedy do mnie dotarło, zeszły stresy o byt rodziny, o niepewność, o lęki, które kryłem przed rodziną i znajomymi udając twardziela.
Mimo, że od wykrycia tego cholernego raka minęły dwa miesiące przeżyłem więcej emocji niż przez połowę mojego 40-letniego życia. Jednego się nauczyłem, lęki powodowane niewiedzą i czarnowidztwem są najgorsze.
Życzę Wam wszystkim optymizmu oraz tego, abyście mogły wpaść teraz w taki błogostan jak ja obecnie (trochę promili mi to ułatwiło).
Postanowiłem to napisać, abyście sobie moi drodzy uświadomili (zwłaszcza Ci, co są na początku "walki"), że wszystko będzie dobrze, a Waszym największym wrogiem są własne lęki.
Pozdrawiam serdecznie i trzymam za Was kciuki !