Witajcie kobitki, minęły nieco ponad 2 tygodnie od informacji, że mam brodawkowatego towarzysza. Niezły rollercoaster emocji... pierwsze kilka dni po telefonie z informacją, że wyniki biopsji są złe - 0 snu, jedzenia i najczarniejsze myśli. Kolejny telefon, podczas którego dowiedziałam się, że to najprawdopodobniej mikrorak brodawkowaty (a nie jakiś jeszcze gorszy syf) i ulga... W zeszłym tygodniu, wychodząc z założenia, że nieszczęścia chodzą parami, stwierdziłam że na bank mam jeszcze coś w piersiach, które mi bardzo dokuczają od pewnego czasu (też miałyście tak, że wydawało Wam się że wszędzie siedzi ten @#$#$@!# rak?), więc znowu mega stres. Całe szczęście wyguglałam sobie super radiologa, do którego poszłam na usg i wytłumaczył mi jak krowie na rowie, że moje dolegliwości bólowe, bardzo niejednorodna struktura i torbiele piersi to, uwaga, uwaga, skutek zapalenia tarczycy (od radiologa w tej sprawie dowiedziałam się więcej niż podczas wszystkich moich wizyt u ginekologów i endokrynologa...). Byłam w międzyczasie w szpitalu na dodatkowym usg węzłów (na oko zmiany typowe jak dla hashimoto... okaże się podczas operacji), na wizycie u chirurga, u endokrynologa, na pobraniu krwi do badań (przeciwdziała i bodajrze kalcytonina, żeby potwierdzić że to brodawkowaty...), u internisty i na pierwszej dawce szczepienia na WZW. Będą mnie kroić na Banacha w Warszawie, najprawdopodobniej w 2 połowie maja. Któraś z was może miała tam operację?
Teraz czekam sobie względnie spokojnie na drugą dawkę szczepienia przeciw WZW, nie robiąc nic związanego z chorobą, żyje sobie normalnie (mam nadzieję że o niczym nie zapomniałąm... kolejna wizyta u endo, na której mam mieć omówione wyniki badania krwi 25.04). Tylko mam takie poczucie, że nie mogę się cieszyć błahostkami, mieć dobrego humoru, funkcjonować jak przedtem ... bo przecież MAM RAKA (nadal mi to brzmi dziwacznie) - jak sobie z tym radzicie psychicznie? Pozdarwiam! :)