Pamiętam jak pierwszy raz przyszłam na oddział i od razu pomyślałam sobie: O nie! Na bank tutaj nie zostanę. Te chodzące, wychudzone, łyse półtrupy popychające kroplówki mnie przerażały. I te ulotki z perukami, nutridrinakmi i fundacjami na rzecz białaczki tylko mnie upewniły w tym, że nie pasuję tutaj... Oj nie, nie. Bo przecież jestem zdrowa to dlaczego mam kutwa tutaj siedzieć?:) Ah proza życia! W każdym razie pierwszego dnia rzuciła się na mnie pani psycholog, a potem nawet ksiądz z komunią... I mówię do nich, że dziękuję bardzo, ale nie potrzebuję was;] Cieszę się, że się o mnie martwicie, ale luźno poradzę sobie sama, do końca jeszcze nie wiedziałam z czym;) ale naprawdę nie musicie się produkować. Jak jeszcze z panią psycholog szło się dogadać, że naprawdę jej wsparcie jest mi zbędne, możemy się wymienić ploteczkami i sobie pogadać o innych rzeczach;) z księdzem zaś było gorzej. Rozumiem, że każdy ksiądz w tym kraju zakłada, że wszyscy są praktykującymi katolikami i wszelkie odstępstwa od tego to rzadkość, a w obliczu "tragedii naszej choroby" to już obowiązkowo powinnam wrócić na dobrą stronę mocy, bo w innym przypadku piekło mnie pochłonie. A wygląda to tak. Jego świętość wbija na salę, czasem w masce, czasem bez, rozdaje "święte obrazki", oświadcza, że będzie klepał zdrowaśkę, po czym rozdaje komunię. Rąk raczej nie dezynfekuje. Podziękowałam za obrazek, nie modliłam się z nim ani razu, ale szanuję, że inni w tym czasie to robią i staram się nie przeszkadzać. Np schylam głowę albo nie wiem wyciągam słuchawki. Za komunię też podziękowałam. Ksiądz na to czy chce się wyspowiadać. Powiedziałam, że dziękuję tym bardziej. Zrobił zdziwioną minę i zaprosił na mszę świętą do kaplicy. Sytuacja powtórzyła się x razy. Dopiero jak zrobił mi krzyż na czole jak spałam to wybuchłam " Co pan robi?!". A on na to, że modli się za mnie... A ja zaś, że oczywiście szanuje, to w co wierzy, jednak nie pokładam nadziei w tym, co on. I nie musi się za mnie modlić, bo wg mnie to nic nie da. Ogólnie instytucja kościoła do mnie nie przemawia. Księża nie są dla mnie autorytetem udzielającym rad w sprawach życiowych, bo prawdziwego życia nie prowadzą, są odizolowani od wszystkiego, a msze mi nie pomagają. Stanie i klepanie co tydzień tych samych formułek nie rozwija mnie, tylko nudzi. I co? Dostałam kolejny święty obrazek i zaproszenie na msze, a on wyszedł... 0 rozmowy. Nie wiem, no czegokolwiek. Zdziwił mnie brak walki z jego strony, kontrargumentów. Może myślał, że nie warto? Można powiedzieć, że trafiłam, na złego księdza, ale było już ich 3 i wszyscy to samo. Nie dbają zbytnio o swoje owieczki . Jadą taśmowo i mechanicznie. Zdrowaśka, komunia, ew.spowiedź, msza. Jakaś rozmowa? Nie. A może rzeczywiście brak im argumentów? Albo są pewni, że diabeł czeka na mnie w piekle albo jestem opętana przez demony? Eh religia to temat tabu, wiem. Jestem pewna, że zaraz zacznie się wojna o wiarę! W każdym razie, do czego dążę - mam nadzieję, że dla ludzi, którzy są "wierzący" takie coś jest wystarczające. Ta zdrowaśka i komunia naprawdę im pomaga. Albo klepanie różańca. Oby byli tacy pacjenci, którzy naprawdę coś z tego wynoszą. Bo jeśli nie, to nikt księżom przecież nie powie, żeby tutaj nie przychodzili, no bo będzie wstyd! I jeszcze ktoś się narazi i nie dostanie miejsca na cmentarzu albo nie będzie mógł zostać chrzestnym... ___________________________________________________________________________________________ ...Niedziela będzie dla nas!