Niezwykle fajny weekend miałam.... Były i tańce... i kino.. i koncert.. i rozmowy.. i wygłupy... i durowato-abstrakcyjne skojarzenia... i wino.. wino.. wino... Kino pod hasłem Króla, a właściwie zastanawiania się "Jak zostać królem"... i faktycznie dobre to kino jest... później oczywiście sushi... i "banan... w cieście banan".... Widzieliście oblodziałe fontanny w Manufakturze ? Natomiast poniedziałek to Maleńczuk... Pojechałyśmy trzy i mam czelność podejrzewać, że wszystkie trzy bawiłyśmy się bardzo dobrze... Od strony muzycznej.. gawędziarskiej... repertuarowej - wszystko świetnie... Wyszłam zrelaksowana jak dawno się nie trafiło... rozśpiewana.. roześmiana.. rozbujana...Wczorajszy dzień to jeszcze pociągnięcie tego maratonu relaksu... (jak ja dawno nie zrobiłam sobie tyludniowego odpoczynku od papierów... )... czyli imieninowo-dzienkobietowy czas.... zyczenia.. kwiaty.. prezenty... Zakończony konsumpcją wina z kolegą w domku z oglądaniem koncertu Chicka Corei na dvd.... Czuję się dopieszczona wewnętrznie po tym weekendzie... z lekko sponiewieranymi mięśniami... (kondycyjna jestem średnio...) deczko przepita i przejedzona... no ale cóż... jakiś detox muszę sobie zrobić.. ;o) Chick Corea i Gary Burton... tych panów oglądam wczoraj.... wyśmienite... ot taka wisieńka na tym weekendowym torcie...