Sielanka nie trwała długo - 3-4 miesiące, kiedy zostałem poddany badaniu przy pomocy tomografu komputerowego. Opis zdjęcia zawierał pięć (tak!) różnych uczonych nazw opisujących paskudztwo siedzące w mojej głowie, usłyszałem (a pamiętam to po 8 latach od tego momentu!): "Chłopie! Musisz się leczyć!". Po długich debatach uznano że najprawdopodobniejszą diagnozą będzie ASTROCYTOMA ANAPLASTICUM czy gwiaździak anaplastyczny. Nie docierał jeszcze do mnie fakt że jest to NOWOTWÓR, nie brałem pod uwagę leczenia chirurgicznego - lubię wiedzieć to i owo o medycynie, a o chirurgi w szczególności, ale mózg był dla mnie święty, amen! Człowiek po amputacji nogi czy ręki jest tym samym psychicznie osobą co przed operacją. A ja? Czy po wycięciu nowotworu będę w stanie poznać żonę i córkę? Czy będę tym samym czowiekiem? Będę kochał to co kochałem?Nie zgodziłem się na operację. Nie chodziło o to czy się uda czy nie, obudzę się z pewnością ten sam, ale czy na pewno taki sam? Przekonała mnie dopiero żona - jedyna osoba na świecie zdolna zmienić moją decyzję - powiedziała wprost: "Klaudia jest mała i nie możesz jej brać sam w wózku na spacer, jeżeli w każdej chwili grozi Ci napad, a jej wypadek!" - prawie zdarzył się taki, ale byliśmy wtedy razem z żoną i nic na szczęście się nie stało, ale mogło... Miała rację, miała mnie.Niedługo po tym znalazłem się na oddziale neurochirugii w Nowej Soli (również zasługa dr Ś.) - pyszne bułki i miłe, pracowite pielęgniarki, jak nigdzie - to zapamiętałem najlepiej. Rezonans, dwudniowa przepusta na Wielkanoc i w końcu OPERACJA. Z tego co się później działo wiem głównie od Moniki, mojej żony - planowana czterogodzinna operacja rozciągneła się do ośmiu, atmosfera panująca na korytarzu, gdzie czekali moi bliscy była wręcz nie do zniesienia, zwłasza że nie można było uzyskać żadnych informacji od z rzadka przechodzącego personelu medycznego.W końcu mnie wywieźli do sali pooperacyjnej, przypominający bardziej mały, czteroosobowy OIOM niż normalną salę chorych. Nie pamiętam pierwszych trzech dni, przez które czuwała przy mnie Monika. Śpiączka na zmianę z przebłyskami świadomości zlały się w jedno. Na czwarty dzień poprawiło mi się na tyle że wreszcie odłączono mnie od tego wrednego kardiomonitora i pozwolono chodzić, chociaż ja bym tego nie nazwał - przyponminało bardzie przyspieszony kurs chodzenia jak w dzieciństwie, tylko szybcej.Bilans całej operacji wyglądał bardzo obiecująco: guz wyłuskano całkowicie, z odpowiednim marginesem bezpieczeństwa, nie pojawiły się żadne skutki uboczne zabiegu (niedowład, porażenia itp.) a o jakimś leczeniu skojarzonym przebąkiwano tak enigmatycznie że nawet nie brałem go pod uwagę.Wracałem do domu z poczuciem pewnej wygranej w tej loterii zwanej życiem... Ale czy na pewno?