Lot odbył się bez żadnych problemów, zresztą obie byłyśmy tak zmęczone,że nawet nie zdążyłyśmy dobrze się poukładać a już samolot lądował.Kiedy wyszłyśmy szukać taksówki (TAXI) nie zdziwił nas deszcz, właściwie mżawka, taka słynna "angielska pogoda". Od teraz wszystko było to co "słynne"- bardzo charakterystyczna, czarna taksówka z siedzeniami naprzeciwko siebie, słynne liverpoolskie boisko, słynna muzyka The Beatles, bo przecież stąd pochodzi ta znana "czwórka"....wszystko słynne i godne naszej uwagi, zdjęć i radości gdybyśmy tu przybyły turystycznie.......może kiedyś znowu będzie nam dane i spojrzymy na te miejsca okiem zwiedzających....teraz liczyło się tylko dotarcie do naszego szpitala.Dopiero teraz kiedy piszę tego bloga , po dwóch latach, odnalazłam ich na facebooku. Tutaj Was odsyłam , jeśli jesteście zainteresowani zdjęciami samego szpitala :))
Dotarłyśmy, łóżko już czekało, krzesło dla mnie również :)))). Marta już od wejścia zaskarbiała sobie atencję pielęgniarek :)).
Nie mam pojęcia jakim sposobem od razu wszystkich rozumiała, ja nie mogłam zrozumieć nawet zwykłego "How are you?" ( Jak się masz?), tak bardzo różny był to akcent od znanego mi w Irlandii. Czułam się jakbym słyszała kompletnie inny język, oni wszyscy pewnie też - słuchając mnie, bo najczęstsze zdanie jakie wspólnie wypowiadaliśmy , to było "Słucham? Przepraszam, mogłabyś powtórzyć?".
Jak widać na zdjęciu za pielęgniarką Katy stoją nasze bagaże. Byłam przekonana,że tak jak w Irlandii będę mogła spać tu razem z Martą, ale już po pierwszym lekkim rekonesansie ,zorientowałam się,że jestem w błędzie. Byłam tak zmęczona po nieprzespanej nocy, podróży, stresie i całym tym podekscytowaniu, że przestałam racjonalnie myśleć. Kiedy szum powitalny ustał , usiadłam obok Marty łóżka i po prostu tak siedziałam patrzac przed siebie w ścianę, zamiast działać i organizować wszystko.
Z marazmu wyrwały mnie smsy od Przemka, który pytał jak idzie, czy już Martunia sobie odpoczywa a ja np. coś zjadłam i się rozpakowuję...... Hmmmm......wypiłam butelkę wody i ani mi w głowie było jedzenie, patrzyłam na te torby przy ścianie i zastanawiałam się, czy aby napewno dobrze zrozumiałam wszystkie wytyczne w Irlandii.
Otworzyłam notesik od Marion ( pielęgniarka liese-on).... skrzętnie zapisane numery, adres, nazwisko lekarza prowadzącego, przy słowie "accommodation" (zakwaterowanie) zobaczyłam nazwę , która tak znajomo brzmiała Ronald McDonald. Pomyślałam ,że to osoba u której wszystkiego sie dowiem,a to że nazywa się identycznie jak clown z Mc'Donalda to tylko fajny zbieg okoliczności. Zmobilizowana do działania, zapytałam o Ronalda. Pielęgniarki zaczęły mi tłumaczyć jakąś drogę, coś pokazywały........ech, chyba dzisiaj szybko sie nie rozpakuję, a może ja jednak wcale nie mam tu zakwaterowania?
Może ja mam się zgłosić do Ronalda i będziemy szukać czegośw Liverpoolu....Boże, tak szybko był załatwiany ten wyjazd i tak byłam skupiona na Marcie,że nie pomyślałam o elementarnej rzeczy....moim noclegu........Matko Jedyna,jak mogłam nie sprawdzić tego wcześniej tylko liczyć ,że będzie jak w Irlandii? Przecież jestem w obcym kraju, pomagają mojemu dziecku , nie muszą jeszcze zajmować się mną!!!!Musze znaleźć chyba jakiś hotel, i jeśli finansowo nie dam rady, to chociaż na ten czas operacji....a do tego jeszcze jutro wieczorem ma dojechać Przemek z Wojtkiem. Nie, no ja zupełnie jestem roztrzepana......nocleg to podstawa a ja co???!!!......Stoją te walizki, pielęgniarki zerkają, ja robię dobrą minę do złej gry......spać mi się chce......nie myślę, działam pochopnie, jestem nadpobudliwa..........
Hahahahaha,opisuję Wam ten obrazek emocji z wtedy,żebyście zobaczyli, co się dzieje jeśli zabraknie dwóch podstawowych czynników:
1. Brak wypoczynku - kompletnie nie adekwatne reakcje do danej sytuacji, zawsze śpijcie przed ważnym dniem :))))
2. Brak dobrej komunikacji - strach przed niezrozumieniem języka i niedokładna informacja na początku, pytajcie i jeszcze raz pytajcie, to nie wstyd a może zniwelować wiele nerwów potem :))))))
Jak dzisiaj pomyślę sobie o tych moich stereotypach z Polski, które jeszcze wtedy tkwiły we mnie, to aż mi wstyd. Bo tutaj jest nie do pomyślenia,żeby rodzic nie mógł być z dzieckiem....u nas w Polsce na pewno też w tym względzie dużo się zmieniło,ale wiem,że wcale nie jest tak łatwo być obok....A przecież to takie ważne, ja śmiem twierdzić ,że to nawet połowa sukcesu w zdrowieniu dziecka.
Tutaj ,oczywiście też byłam obok Marty........przestałam panikować na krzesełku, roić sobie dzikich planów i dowiedziałam się,że Ronald jest naprawdę TYM RONALDEM!!!
Okazuje się,że przy szpitalu jest wybudowany dom dla rodziców, właśnie fundacji Ronald McDonald House.
Byłam tak zmęczona jak już tam dotarłam , że nie zdołałam nawet się rozpakować.... tak więc i Wam daję odpocząć od czytania . Wszystko opiszę w trakcie pobytu , bo troszkę tu będziemy :))))
P.S.
*od Antoinette" Let me know what doc says today, and if you don't understand anything ask againok? Don't be afraid to ask...STAY CALM"
Jestem spokojna....już jestem ..... *od Eli ( Mama Kamila poznanego w Beaumont ) " Witam Was, co słychać? My dalej siedzimy na starych śmieciach i bardzo za Wami tęsknimy :)) Zabukowałam miejsca dla Aniołów, tak że nie jesteście tam samotne :)))"
Oj tak, Aniołów Ci u nas dostatek :)))