Ostatnie odpowiedzi na forum
Mama nie żyje. Prawdopodobnie zmarła na niewydolność krążeniowo oddechową przez jakiś pieprzony wirus z którym organizm nie mógł sobie poradzić. Wszystko zaczeło się nagle w szpitalu, jak się położyła to już nie wstała z łóżka. A jeszcze jechała z nami w samchodzie, śmiała się i żartowała. O własnych siłach weszła do szpitala. Lekarze nie wykluczają, że mogło tu być i podłoże psychiczne. Poddała się, bo serce było zdrowe.
Ten lekarz wystawił diagnozę "na oko" nie interesowało go to, że mama 6 lat temu miała udar, że miała sparaliżowaną prawą stronę, że ma problemy z mową, że ma nierówne żrenice dlatego, że jeszcze za dziecka miała uszkodzone prawe oko i na nie nie widzi. Zawsze chodziła w przyciemnionych okularach. Stwierdził C80- nowotwór niewiadomego pochodzenia i przerzuty do mózgu. "Kilka dni".-a mama czuje się troszkę lepiej, jednak sił jej brak i szybko się męczy. Katar i kaszel minął i na płucach też nic nie ma. Z wyników krwi wynika, że powstał jakiś stan zapalny i ma podwyższony poziom mocznika w krwi ale to nic poważnego. W piątek będzie nareszcie przyjęta do szpitala na onkologii w Poznaniu na Łąkowej, gdzie poddadzą ją szczegółowym badaniom i zadecyduje się o formie leczenia.
W końcu coś się dzieje.
Pozdrawiam serdecznie
Media już powiadomiłam, tym bardziej, że to nie pierwsza taka sytuacja w tym szpitalu. Wcześniejsza miała miejsce jeszcze w maju, zaraz po operacji, kiedy mama dowiedziała się, że operacja się nie udała a onkolog powiedział, że to rak i nie może jej leczyć bo nie zna wyniku biopsji. Przy operacji nie pobrano próbek do badań.
Było to załamanie nerwowe, czy jak określił to Pan dr. który ją operował "szok pooperacyjny" Mama bardzo żle się czuła psychicznie i przeniosła się tak jak by do innego świata. Straciliśmy z nią realny kontakt. Wtedy wezwałam karetkę i pojechaliśmy do szpitala. Znów czekanie na Izbie Przyjęć przyszła pani dr. i stwierdziła, że chcemy się problemu z domu pozbyć i że tak jest nam najwygodniej do szpitala a ona nie wie co ma z nią zrobić bo to nie szpital psychiatryczny. Rozpłakałam się i zaczełam jej tłumaczyć, że to nie tak, że to dla jej dobra, bo nie spała już 36 godzin i jest w jakimś amoku, przesuwa meble a dopiero jest po operacji i boję się o nią. Zawołała kolejnego lekarza Pana dr. u którego mama wcześniej leczyła się prywatnie. Chyba poznał mamę, bo zadecydował, że trzeba zrobić TK głowy i zostawić na obserwację, bo mogą to być też m.in. zmiany udarowe. Naprawdę bardzo jestem wdzięczna Panu doktorowi. Szkoda jedynie, że jest on tam chyba wyjątkiem.
Po trzech godzinach spędzonych na Izbie przyjęć przyjęto mamę do szpitala, zrobiono TK głowy (wynik dobry i nie ma przerzutów), ustawiono leczenie. Po dwóch dniach wypisano do domu. Nie wiem co bym wtedy zrobiła.
Siostra dzwoniła dzisiaj do dyrektora szpitala i rozmawiała z z-cą dr. gdzie bardzo dyplomatycznie powiedział, że co do etycznego podejścia zostaną wyciągnięte konsekwencje wobec tego lekarza a co do przyjęcia to nie może nic powiedzieć, bo on osobiście nie badał chorej i nie wie czy faktycznie była taka potrzeba, żeby mamę przyjąć.
Dyrektorem szpitala jest kobieta a ja wczoraj w wielkim roztargnieniu szukając dyrektora właściwie nie wiem z rozmawiałam pod jego drzwiami. Jakiś lekarz zapytał się mnie "a w jakiej sprawie" a ja zaczęłam mu nawijać. Całą noc nie mogłam zasnąć nasłuchując czy mama jeszcze chrapie, chyba zaczynam dostawać jakieś schizy z tego wszystkiego. Staram się nie dopuszczać do siebie takiej myśli, że mogła by odejść. Dopóki żyje jest nadzieja.
ŻYJ powiedziała nadzieja
BEZ CIEBIE NIE POTRAFIĘ odpowiedziało życie
Dzisiaj przeżyłam horror w naszym szpitalu w Sulęcinie.
Siostra zaraziła nas wszystkich jakimś wirusem, mamy katar i inne objawy. Zamówiliśmy wizytę domową dla mamy. Bardzo miła Pani doktor potwierdziła nasze obawy, że mama ma jakiś stan zapalny. Dała skierowanie na oddział wewnętrzny, żeby tam mamę przebadali. Zawieżliśmy ją własnym samochodem, ponieważ Pani dr. wyjaśniła, że karetka zabiera tylko te osoby, które nie są w stanie chodzić a osoby chodzące muszą płacić. Na wejściu poprosiłam o fotel, żeby mama osłabiona dodatkową infekcją mogła poruszać się po szpitalu. Dotarliśmy do Izby Przyjęć. Siostry zrobiły USG, zmierzyły temperaturę i ciśnienie. Wszystko było ok. Po jakimś czasie przyszedł lekarz (taki typ cwaniaka) i zaczął zadawać głupie pytania typu "czy chce pani u nas leżeć", "dlaczego mamy to skierowanie", "po co tu mamę przywiozłam" itd. Nawet jej nie zbadał, kazał tylko rękoma w powietrzu kilka kółek zrobić i na tym koniec. Wiedział, że mama 8 lat temu miała udar ale stwierdził cyt " TO JUŻ KOŃCÓWKA ZOSTAŁO JUŻ KILKA DNI A MY RAKOWCÓW NIE LECZYMY"
Jeszcze brzęczy mi to w uszach.
Wystawił karteczkę do dr. rodzinnej ze znaczkiem C-80
Nie wiem co to oznacza.
Po rozmowie z siostrą i Panią z fundacji postanowiłam pójść z tym do dyrektora szpitala, gdzie usłyszałam podobną historię, że rakowców się tu nie leczy, że mam pójść do dr. rodzinnego po skierowanie do poradni onkologicznej zarejestrować się i czekać na wizytę. Mogę też iść i zapytać się lekarza, czy przyjmie mamę na oddział paliatywny. Skierowanie załatwiłam już wcześniej u dr. rodzinnego.
Rozmawiałam z bardzo miłą Panią dr. i oświadczyła, że w chwili obecnej nie mają wolnego łóżka i też nie mogą przyjąć mamy, dlatego, że leczenie onkologiczne się jeszcze nie zakończyło. Muszę zarejestrować się do poradni onkologicznej w Sulęcinie, czekać na wizytę i decyzję lekarza o zakończonym leczeniu onkologicznym, zapisać się w kolejce czekających na przyjęcie na oddział paliatywny i czekać.
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że mama w tym uczestniczyła. Na szczęście na kolejne rozmowy z dyrektorem i panią doktor już jej nie zabrałam. Czekała na wózku przed Izbą Przyjęć.
Wróciliśmy do domu i trochę ją okłamałam, że poszłam, bo lekarz chciał wypisać receptę. Leki wykupiłam na własną rękę syrop tymiankowy, wit C i imunactiv. Mamie powiedziałam, że to pan doktor wypisał.
Jestem rozbita i zdruzgotana, nie wiem gdzie szukać pomocy?
Zastanawiam się kto tu jest bardziej chory: moja mama czy cała służba zdrowia?
I pomyśleć, że takie podatki się płaci a leczenia zero.
Na dzień dzisiejszy sytuacja wygląda tak, że mama została w domu i gdyby się jej nagle pogorszyło to nie mogę wezwać nawet karetki, bo i po co?
Za karetkę trzeba będzie zapłacić a nawet jeśli to i tak w szpitalu nie ma dla niej miejsca.
BO RAKOWCÓW W SULĘCINIE SIĘ NIE LECZY!
A może gdzieś prywatnie za granicą?
Dziękuję house. Tak czytamy i szukamy jakiegoś "złotego środka" :) Mama na razie ma się lepiej. Dzisiaj odebraliśmy wyniki badań kręgosłupa i nie ma w nim zmian :)
Wyniki jak na razie są dobre, ale to cholerstwo wciąż tam jest. We Wrocławiu wykonuje się operacje przy użyciu robota Da Vinci. Usuwa on również w IV stopniu zaawansowania guzy. Czy ktoś wie coś na ten temat więcej?
Podam link
http://forum.gazeta.pl/forum/w,72,122351514,,Prof_Witkiewicz_Chce_operowac_ale_rece_mam_z_.html?v=2
nefrektomia sposobem Stewarta
Mam pytanie czy ktoś wie coś na ten temat?
Operacja to najlepsza z możliwych metod leczenia tego typu raka ale mamie się nie udało. Szukaliśmy kogoś kto by się tego podjął ale nie wiem czy to wogóle możliwe, przez te nacieki. Do dalszego leczenia mama musiała by być zdrowa i nie mieć objawów bólu, gorączki, braku apetytu, wysokiego ciśnienia itd. Na dzień dzisiejszy czekamy na miejsce w szpitalu w Poznaniu. Chcą jej zrobić jeszcze kilka dodatkowych badań i wzmocnić. Mamy umówioną wstępną wizytę w Warszawie u profesora Szczylika na 01.08 aż przykro to pisać, jeśli ktoś wypadnie z kolejki, bo ma komplet. Mamy dzwonić i się dowiadywać. Mieszkamy w woj. Lubuskim i do Warszawy mamy ponad 500 km nie wiem jak będzie z podróżą mamy, bo tego może nie wytrzymać. Czas też jest bardzo ważny.
Nastawienie jest bardzo ważne i boję się, żeby się nie poddała. Już dziś powiedziała, że ma już dość tego "ciągania się" po lekarzach.
Iwa cieszę się, że Tobie się udało i życzę dalszego życia bez stresu. Pozdrawiam
Nie tracimy nadzieji i szukamy pomocy wszędzie gdzie tylko to możliwe w ślepo i po omacku. Zastanawiam się gdzie są Ci lekarze wspaniali i dobrzy o których tyle tu czytam? My jak na razie trafiamy na tych którzy rozkładają ręce a przecież kto jak nie oni powinni wiedzieć i poinformować gdzie i jak jeszcze można próbować się leczyć. Najgorsze jest to, że mama uczestniczy w tych rozmowach.
Przeglądam strony internetowe i widzę, że nie takie rzeczy się leczy. Nowotwory mózgu, przerzuty i inne są już w pełni uleczalne więc dlaczego nie nerki?
Najgorsze jest to, że sami lekarze mówią, żeby nie odkładać leczenia a tu wszystko tak długo trwa (od listopada).
Mama na razie ma Taramal i w pogotowiu mamy już plastry Transtec 35. Podobno one z czasem nawet te najsilniejsze przestają działać a silniejszych leków przeciwbólowych podobno nie ma. Jesteśmy w trakcie załatwiania leczenia paliatywnego. Boję się bólu.