Mój związek zaczął się od nowotworu. Mój związek zaczął się dzięki nowotworowi. Jak okropnie jest to pisać – to wiem tylko ja. Bo to, mimo wszystko, paskudna perspektywa.
Kiedy słyszę, że czyjś związek rozpadł się przez nowotwór, to mam ochotę parsknąć śmiechem. A gdy potem słyszę o tym, że to przez to, że ktoś przestraszył się nowotworu partnera, że kogoś przerosła choroba i dlatego zostawił żonę albo męża…
Nowotwór mojego chłopaka postawił granicę w moim życiu, która oddzieliła życie poprzednie i życie nadchodzące. Życie poprzednie składało się głównie z bólu głowy od myślenia o tym, co kto o mnie myśli, z drżenia ciała z powodu opinii rodziny czy przyjaciół. Życie nadchodzące zapowiadało się inaczej. Z założenia miało być wolne od ingerencji osób trzecich, miało być życiem dla mnie i dla mojego partnera, wreszcie miało być w pełni wartościowe. Takie się stało. Jednak w bonusie dostaliśmy nowotwór. To nie do końca mi odpowiada.
Nowotwór w bonusie
Mój związek rozpoczął się wtedy, gdy byliśmy już pewni, że jedno z nas zachorowało, dość poważnie. Świadomie rozpoczęłam długotrwałą relację z osobą chorą. Dlatego z zaciekawieniem patrzę na ludzi odchodzących od swoich partnerów, gdy ten zachoruje. Jak zostawić kogoś w takiej chwili? Kogoś, kogo się przecież kocha?
Myślę, że łatwiej jest odejść. Łatwo jest spakować ubrania, książki, rzeczy osobiste, pamiątki. Łatwo to wszystko zabrać ze sobą i zniknąć.
Płacz nie jest zły
O wiele trudniej jest zostać. I być. Być i patrzeć, jak ukochana osoba z przerażeniem poddaje się zastrzykom pełnym trucizny. Codziennie obserwować zmiany na ciele. Bo gdzieś pojawił się siniak będący pamiątką po niedelikatnej pielęgniarce. Albo wciąż umykają potrzebne bardzo kilogramy. Poznać, co to znaczy przebudzić się w środku nocy i słyszeć, jak drugą osobę dręczą torsje. Obserwować, jak stopniowo na palcach zostają wypadające, cienkie włosy. Trudniej niż odejść jest wymownie milczeć, gdy partner płacze. Płacz nie jest zły, ja to wiem. Ale zła jest niemoc ściskająca gardło, gdy nie ma żadnych, żadnych słów ratujących spokój i pogodę ducha. Trudniej jest czasem milczeć, bo można tylko siedzieć razem i trzymać się za dłonie. Tak prosto jest wsiąść w samochód, spakowany po sam dach, odjechać, zostawić… Tak trudno jest tulić twarz do czyichś pleców, nie wiedząc, co będzie dalej.
Nie wiedząc, co będzie dalej. Czy kiedyś wyjedziemy dalej, niż nad polskie, urocze morze? Czy będziemy mieli dziecko, które oboje chcielibyśmy mieć? Czy ja znów zacznę jeździć konno, a On jeszcze będzie nurkować? Codzienna refleksja nad wschodem i zachodem słońca – bo czy te wschody i zachody słońca mają limit? Jeśli jest limit, jak wiele nas jeszcze spotka? Trudno jest pokonywać nowe bariery. Wyzwaniem stają się proste czynności – gotowanie zdrowych bardziej niż przedtem posiłków. Prowadzenie auta w sytuacji maksymalnego strachu lub zdenerwowania. Wyzwaniem staje się posiadanie głowy – pełnej neuronów produkujących myśli. A myśli nie zawsze są klarowne, wesołe, pełne nadziei na kolejny dzień.
Zjednoczeni w chorobie
Na całe szczęście ktoś, kto projektował świat, pomyślał kiedyś, że wszystko powinno mieć dwie strony medalu. Choroba taka jak nowotwór także ma dwie strony medalu. Ta lepsza strona medalu jest drobniejsza, mniej zasobna, ale jest.
Nigdy nie sądziłam, że gotowanie zupy pomidorowej będzie dla mnie tak szczerą przyjemnością. Że czytanie książki, gdy moje stopy leżą na Jego kolanach, to szczyt relaksu. Poczucia bezpieczeństwa. A długie przejażdżki autem to coś ekscytującego, coś, o czym rozmyślam na długo przed. Doceniłam chwile, te krótkie chwile przed wejściem do gabinetu lekarza, gdy oboje jesteśmy zjednoczeni. Gdy oboje jesteśmy w tym razem. Wyzbyłam się niepotrzebnych stereotypów. Przeczyściłam głowę, wreszcie rzetelnie odróżniając priorytety od śmieci. Zrozumiałam, kto jest przyjacielem, a kto jest wrogiem. Wreszcie pojęłam kruchość życia – zaczęłam rozumieć to, co wcześniej było za mgłą. Kiedyś tak łatwo było oceniać innych, bez chwili namysłu przylepiać im łatki. Robiłam to nawet ja, chociaż sama się tym procederem brzydzę. Przestałam to robić, rozumiejąc, jak bardzo wszyscy jesteśmy różni. Jak różne są nasze życia i nasze oddechy.
Sprawy ważne i ważniejsze
Kiedyś nie wyszłabym z domu bez perfekcyjnego według mnie makijażu. Nie wystawiłabym nawet czubka nosa za próg domu, gdybym nie miała butów dobranych kolorystycznie do spódnicy. A teraz? A teraz nie mam problemu wyjść na spacer bez pudru. Bo nie było czasu, by go nałożyć. A nie było czasu, bo ważniejszym dla mnie było leżenie te dziesięć minut więcej pod Jego pachą, słuchając niemiarowego akurat tego poranka, bicia serca.
Prosto jest odejść. Trudno jest być, gdy jest źle. Ale pośród zła naszpikowanego niepewnością i strachem, jest cały ogrom uczuć, których niedane jest niektórym poznać.
11.10. 2017
Autor Katarzyna Moszczyńska, autorka bloga Trzy kropki