To będzie historia o tym, jak paradoksalnie, rak uratował mi życie. Miałam 18 lat. Zdradzona przez przyjaciela, uwikłana w romans z żonatym i dużo starszym mężczyzną, nikomu niepotrzebna, niechciana, niekochana, samotna... Zastanawiałam się właśnie czy podciąć sobie żyły, czy upozorować wypadek samochodowy. Pewnego ranka obudziłam się z bólem gardła i jakąś dziwną gulałą na szyi. No i się zaczęło. Lekarze, badania, szpital... Diagnoza - ziarnica złośliwa. I wtedy zrozumiałam, że tak naprawdę to ja nie chcę umierać. Nie teraz. I nie w ten sposób... Pamiętam, jak stałam przy oknie w szpitalnym pokoju, oszołomiona i przerażona tym wszystkim; patrzyłam na drzewa, na ludzi, na samochody. I tak strasznie chciałam tam wrócić. Pójść do lasu, poczuć deszcz na skórze, powiew wiatru we włosach... Aż bolało mnie w środku od tego "chcenia". I wiedziałam, że mi się uda. I się udało. Wiadomo, nie było łatwo. Najbardziej żal mi było włosów. Długie miałam prawie do pasa. No i wycieczki do Paryża, o której marzyłam... Ale okazało się też, jak bardzo się myliłam. Jak wiele znalazło się osób, którym na mnie zależało. Do tego potem jeszcze "fory" na maturze... ;) Choroba mnie zmieniła. Każdego zmienia. inaczej patrzę na wszystko, cieszę się z małych rzeczy. I stałam się silniejsza. Wiem, że nigdy się nie poddam, czy to chorobie, czy przeciwnościom losu. Zwłaszcza, że mam teraz dla kogo żyć... Widocznie musiałam prawie umrzeć, aby nauczyć się żyć...