Wczoraj już pyknęło mi 2 miesiące w tym uroczym miejscu. 2 miesiące izolacji. 2 miesiące ohydnego żarcia. Jak człowiek jest 3-5dni w szpitalu może się przemęczyć, ale 2 miesiące? A co dopiero 5? 2 miesiące przerywanego snu. 8-godzinne ciągłe spanie to moje marzenie. 2 miesiące faszerowania lekami. Różnistymi. 2 miesiące frustracji i plucia jadem wokoło.  Rozpierdolił mnie ostatnio tekst księdza, który mówi mi: "Taki krzyż daje Bozia tylko tym najtwardszym, którzy na pewno sobie poradzą...". Bardzo dziękuję Ci Boziu za Twoją wspaniałomyślność. Ciekawe jakie krzyże fundujesz pijakom albo innym szmaciarzom, którzy przechodzą całe życie bez szwanku? Chcę normalności, czy to tak dużo? Chcę wstać rano, otworzyć sobie lodówkę zjeść na co mam ochotę nie myśląc o tym, gdzie w żarciu kryją się infekcje. Chcę iść sobie na miasto, do ludzi. Chcę iść normalnie na zakupy, nie bojąc się, że ktoś na mnie kichnie albo prychnie. Chcę wrócić do domu i mieć jeszcze energię, żeby coś zrobić. Chcę pooglądać sobie film przed spaniem i przytulić się do mojego terapeuty... Eh nie zanosi się. Robię wszystko, żeby ten czas jakoś minął. Codziennie budzę się i myślę niech ten dzień minie... Za 2 miesiące minie rok od początku mojego wspaniałego leczenia. Ale będę świętować! Zaś Ala się dzisiaj dowiedziała, że nie puszczą jej do domu, choć ma dobre wyniki, bo ma grzyba w płucach. Czyli kolejne min. 2 tyg. leżenia... _______________________________________________________________________________