Jak już wcześniej obiecywałem, opowiem Wam też o sytuacjach niewiele mających wspólnego z leczeniem, ale zapamietuje się je i opowiada o nich o wiele częściej. Są to migawki z życia szpitalnego, które do czarnego chleba życia dorzucają też parę skwarek radości. Nie bedą przytaczane chronoligicznie, ale w sumie nie ma to znaczenie. Zacznijmy choćby od opowieści o "Trzech złośliwych Tetrykach" jak nazwaliśmy z żoną trzyosobową ekipę najwyraźniej luźno się znających ludzi w podeszłym wieku - tak na oko po sześćdziesiątce, płci męskiej nieco zużytej. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby... No właśnie gdyby... Po przyjęciu długim jak Dziennik Ustaw, tych trzech panów wylądowało wspólnie w jednym pomieszczeniu, gdzie i ja miałem swoje 2 m2 przestrzeni życiowej. Nowi pacjenci zapakowali rzeczy do szafek, umościli się na swoich miejscach i czekali na pierwsze kroplówki. Nadmienię tylko że przy chemioterpii ilość i pojemność kroplówek jest obliczona jak dla słonia! Podłączyli tych "dziadków" pod kroplówki i się zaczeło: co pięć minut dzwonek do pielęgniarek i... wymarsz do toalety za "mniejszą" potrzebą. W końcu, za którymś razem, pielęgniarki już nie wytrzymały i padło krótkie: "Mamy też innych pacjentów, proszę dzwonić jak będzie coś naprawdę ważnego!". Tetrycy bardzo wzięli sobie to do serca i siedzieli wreszcie cicho. Tak cicho że nie pisnęli nawet słowa jak jednemu z nich ręka zaczeła puchnąć jak balon! Wbiegły pielągniarki zrobiła się typowa "zadyma" i sytuację po jakieś godzinie opanowano. A przyczyna była prosta - dziadek kręcił sie i wiercił na łóżku aż w końcu venflon wypadł z naczynia krwionośnego, zostając jednak pod skórą. Reszty dokonały kroplówki po 1l sztuka służące do wypłukiwania resztek leku z organizmu. Zanim się wszyscy połapali nasz wiekowy pacjen miał pod skórą z 0,5 l soli fizjologicznej.Wilczy głód Jak może pamiętacie w po operacji miałem radioterapię - tego typu leczenie obstawianie jest przede wszystki lekami przeciwobrzękowymi. W moim przypadku był to Mannitol (http://pl.wikipedia.org/wiki/Mannitol) i Dexaven (http://pl.wikipedia.org/wiki/Dexaven). Oba leki robiły co do nich należało, ale skutki uboczne Dexavenu są esencją tego krótkiego opowiadnia. Na szpialnym wikcie można co najwyżej zapaść na anemię. W naszym pokoju było sześciu pacjentów, z czego oprócz mnie i Darka, wszyscy pozostali mieli naświetlania w obrębie klatki piersiowej i brzucha. I mimo obstawy leków przeciwwymiotnych, nie dopisywał im apetyt, co innego nasz duet! Nas pompowano Dexavenem a wilczy głód nie opuszczał nas prawie nigdy i zwykle bywało tak że umęczona czwórka oddawała nam swoje porcje co można było potraktować jak przekąskę przed właściwym posiłkiem, a potem... wszystko zależało od szczęścia, kiedy wózek wracał po obsłużeniu wszystkich sal, jak rasowi piraci zatrzymywaliśmy wózek a litościwy personel dawał dokładkę. Później wystarczył już tylko udręczone spojrzenie nałogowego głodomora by "załatwić sprawę". To wszystko oraz jedzonko przynoszone codziennie przez moją kochaną Monikę po 7 tygodniach dały ten komiczny efekt że nie miałem w czym wyjść ze szpitala! Wszystko było za małe! W trybie awaryjny Monika musiała "przeskanować" sklepy żeby kupić i przynieść mi na oddział jakieś ciuchy w rozmiarze XXL. Okropne, przytyłem chyba 15-20 kg, ale na szczęście po zaprzestaniu terapii udało mi sie wrócić do normy. Z takich jeszcze ciekawy akcentów kuchenno-gastronomicznych: np. Tomek (18 lat) biega z kiełbasą czy z inną wykwintną wędliną po oddziale i woła: "Niech ktoś to zje! Bo mama mnie zabije!".Terapia skojarzona Jak mówią: w kupie siła, tak i ja nie poprzestałem tylko na tym co aplikowali mi lekrze, ale miałem też inne tajemne mikstury wspomagające mnie w walce z rakiem. I tak na początek przed karnym osadzeniem w szpitalu, odwiedziłem (za namową wuja Andrzeja) pewnego ukraińskieg (rosyjskiego?) lekarza, a ten przepisał duża paczkę zasuszonych roślin do zaparzania celem wypicia wywaru. Poza tym doświadczone wygi szpitalne twierdziły że bardzo dobroczynnie działa sok ze świerzych buraków. No i przetarta marchwe z jabłkiem, a wszystko po to by utrzymać prawidłowe wynki codziennego badania krwi, bo inaczej klapa, nie ma naświetlań, a to oznacza dłuższe "kiszenie ogóra" w szpitalu... brrr... I tak powstał moja indywidualna terapia skojarzona, buraczki za którymi i tak nie za bardzo przepadałem, obrzydziłem sobie do 3 pokolenia - to nie miało żadnego sensownego smaku! I wchodziło gorzej niż nalewka z czarnej porzeczki za 4,5 zł, no i sikało się na czerwono, ale to już przysłowiowy "pikuś". Z ziółkami od uklaińskiego lekarza-zielarza było jeszcze gorzej, smakowały tak paskudnie jak herbatka odchudzająca ks. Klimuszki... A skąd to wiem? Ano stąd że moje Kochanie jak każda nowoczesna kobieta była w trakcie diety, której częścią była owa herbatka. Monika przygotowywała dwa diabelskie wywary, jeden (od doktora-zielarza) dla mnie i drugi (ziółka ks. Klimuszki) dla siebie... i zdarzyło się któregoś razu że pomyliła te dwa łudząco do siebie podobne pojemniki. Zrazu nic się nie działo, a ja o niczym nie wiedziałem - jedno i drugie smakowało równie podle. O swej pomyłce miałem się dowiedzieć dopiero popołudniu, kiedy ze wzmożoną częstotliwością zacząło wołać mnie "Ucho Wielkiego Brata" czyli kibelek. Wyglądało to tak jabym miał za chwilę (dobrze wychowani nie czytają!) wysrć jelita! Zacząłbym się już na prawdę martwić, gdyby nie rozpromieniona Monika wchodząca na odział. Po braku efektu "terapeutycznego" swojej piekielnej mikstury odkryła swoją niefortunną pomyłkę i przyszła zobaczyć co się ze mną dzieje... I jedynie star, dobra mieszanka jabłka z marchewką nie dała żadnych przykrych efektów ubocznych, smakowało naprawdę dobrze, a dzięki temu wspominam ją nader ciepło.