Nie ma co ukrywać – mam szczęście. Złego słowa nie powiem o lekarzach, bo to dzięki nim chodzę jeszcze po tym padole. Nie znaczy to jednak, że w miarę moich szpitalnych peregrynacji nie dokonałem kilku obserwacji, którymi chciałbym się podzielić. Jako że ten blog nie ma być o mnie i moich zapasach z rakiem (w każdym razie nie przede wszystkim), tylko swego rodzaju zbiorem spostrzeżeń i ewentualnych porad, pozwolę sobie na podstawie subiektywnych doświadczeń dokonać pewnych uogólnień.
Pierwsze jest takie, że prawie wszyscy lekarze, z którymi miałem do czynienia w wielkich szpitalach i ich przychodniach to znakomici fachowcy. Jak my wszyscy oni również często zmagają się z oporem materii naszej służby zdrowia i starają się w ramach dostępnych możliwości jak najskuteczniej pomóc choremu. Sęk w tym, że czasami zachowują się tak, jakby chcieli nam udowodnić coś przeciwnego…
W poprzednim odcinku pisałem o problemach z komunikacją – to właśnie jeden z największych (jeśli nie największy) problem naszych lekarzy. Czasami mam wrażenie, że już podczas studiów poddawani są jakiemuś specjalnemu treningowi pt.: „jak się wystrzegać relacji z pacjentami”. Co prawda, jeśli spojrzeć z drugiej strony – trudno nawiązywać bliższy kontakt z pacjentami w kontekście „fabryk medycznych” jakimi są duże szpitale z setkami, tysiącami chorych rocznie. Jeśli dodać do tego fakt, że wielu z nich odchodzi w trakcie leczenia to trzymanie dystansu wydaje się rozsądną strategią obronną żeby nie zwariować. Mimo to sądzę, że naszym medykom przydałby się w trakcie studiów – a może bardziej w czasie praktyk – jakiś kurs, współpraca z psychologami i doświadczonymi pielęgniarkami (o nich będzie osobna opowieść).
Najbardziej typowa sytuacja spotkania pacjent-lekarz to obchód albo rutynowa wizyta kontrolna w poradni (prywatne gabinety to zupełnie inna historia, ja skupiam się na miejscach publicznych, bo jestem z gatunku „stały klient szpitala i poradni”).
Obchód – kilkadziesiąt sekund uwagi grupki lekarzy – twój lekarz prowadzący składa krótki, żołnierski meldunek ordynatorowi, który – z reguły zdawkowo – pyta cię o samopoczucie raczej nie oczekując z twojej strony długich opowieści. Na odchodnym twój lekarz dorzuca na boku kilka słów i obiecuje rozmowę w ciągu dnia. Kawalkada rusza dalej. Inni chorzy czekają, a zaraz konsylia, narady i zaplanowane operacje. Czas goni! Rada: jeśli chcesz się czegoś dowiedzieć lub ustalić przygotuj sobie zawczasu 1- 2 KRÓTKIE pytania, na które można dostać KRÓTKIE odpowiedzi. Czasami dla zbudowania odrobiny dobrego klimatu dobrze robi jakiś niewinny żarcik albo pochwała personelu – buduj relacje i nie wychodź na marudę!
Poradnia – tu nie jest wiele lepiej. W przypadku poradni przyszpitalnej musisz przygotować się na to że:
a) będziesz czekać i z reguły nie wejdziesz o teoretycznie ustalonej godzinie,
b) możesz mieć pecha i przyjmie cię zupełnie inny lekarz niż ten, który cię operował/leczył (czasami to norma – na „zsyłkę” do poradni trafiają po kolei młodsi stażem lekarze z oddziału).
Podobnie jak w przypadku obchodu czasu też nie masz za dużo – czasami warto odpuścić sobie pierwsze numerki i wejść jako jeden z ostatnich, wtedy załapiesz się na luksus dłuższej rozmowy…
Lekarz w poradni może cię zupełnie nie kojarzyć – przed chwilą przejrzał twoją historię choroby i wypyta cię o to co się dzieje, jak się czujesz, czy masz jakieś niepokojące objawy – ot, kolejny anonimowy klient. Nie przejmuj się i przypomnij sobie zasady opisane w poprzednim odcinku. Taki poradniany rutyniarz (chyba trzeci czy czwarty – za każdym razem inny w poradni) wysłał mnie na badania, dzięki którym szybko wykryto przerzuty. Rada: na wizytę w poradni idź PRZYGOTOWANY. Nie snuj opowieści tylko krótko, zwięźle i dokładnie opisz co się z tobą dzieje jeśli trzeba podpierając się wynikami badań kontrolnych, które masz ze sobą. Oszczędzisz czas sobie i lekarzowi i dasz sobie szansę na zadanie konkretnych PYTAŃ (pamiętasz o zasadzie nr 2?). Przygotuj je dobrze, nie pytaj o banały. Naucz się dobrze historii twojej choroby tak, żebyś był w stanie opowiedzieć ją w kilku zdaniach wskazując na to, co najważniejsze.
Problem komunikacji z lekarzami wynika również z dystansu, który oni tworzą chowając się za hermetyczny i niezrozumiały język – nie bój się przerwać lekarzowi i poprosić o wytłumaczenie jakiegoś wyrażenia, słowa, nazwy procedury medycznej. Nie daj się zostawić z komunikatem (niestety – nasi lekarze komunikują bardziej niż rozmawiają), którego nie rozumiesz i musisz później pytać starych wyjadaczy lub pielęgniarki albo – co najgorsze - szukać w internecie żeby się dowiedzieć o co chodzi.
Ja mam swoją metodę – kiedy dowiaduję się o planowanym zabiegu albo terapii przygotowuję sobie serię pytań do lekarza. Oczywiście życie zawsze okazuje się bogatsze niż to co usłyszę, ale naprawdę warto dobrze omówić z lekarzem co cię czeka. Co prawda PROCEDURA (pamiętasz poprzedni odcinek?) zakłada, że pielęgniarka opowie ci szczegółowo jak się przygotować do zabiegu czy operacji, ale nic nie szkodzi dopytać o szczegóły, żeby się nie dziwić i nie martwić jak już ją przejdziesz i będziesz się czuł niekomfortowo, dziwnie, nieswojo… I tu już jest pole do popisu dla lekarzy i pielęgniarek na ile będą empatyczni i jak rozpoznają twoje przygotowanie do zabiegu lub operacji. Są pacjenci tacy jak ja, którzy chcą wiedzieć wszystko w najdrobniejszych szczegółach i dokładnie omówić plan operacji i są tacy, którzy wolą zaufać lekarzom bo dokładny opis ich przeraża i dodatkowo stresuje – sam musisz wiedzieć do jakiej kategorii się zaliczasz.
Na koniec kilka słów o różnicach w komunikatach lekarskich w zależności od tego, do kogo są adresowane. Zadziwiające jest to, że czasami możesz usłyszeć coś, co lekarze mówią między sobą o „twoim przypadku” jakby cię przy tym nie było!
Taka sytuacja: po kolejnej operacji przerzutów przytrafiła mi się mało przyjemna konieczność ściągania płynu z płuc. Mając w pamięci dosyć bolesne wspomnienia drenu drażniącego opłucną wybierałem się na zabieg z nietęgą miną. Prawie do ostatniej chwili nie udało mi się ustalić czy zabieg będzie bardzo bolesny, bo mój lekarz należał do typu „rubasznych żartownisiów”, na dodatek okazało się, że ściąganie płynu odbędzie się na zasadzie prezentacji grupie studentów ciekawego przypadku (niestety moja próba uzyskania opłaty za widowisko nie powiodła się…). Ostatecznie zabieg okazał się nieprzyjemny ale wcale nie tak bolesny jak się bałem, a przy okazji usłyszałem prezentację mojego przypadku studentom i miałem świetne podsumowanie, którego się nauczyłem dla potrzeb wizyt kontrolnych w poradni (patrz wyżej).
Druga sytuacja: wizyta kontrolna w poradni – znowu studenci! Oczywiści zgodziłem się, i poczułem na sobie macki ośmiornicy, tzn. efekt osłuchiwania przez chyba 6 osób naraz. Ale najciekawszy był opis mojego ciekawego przypadku na potrzeby studenckiej braci. Tym razem lekarz nie był wesołkiem tylko brutalnie szczerym rzeczoznawcą: „Czwarty stopień zaawansowania, zasadniczo TAKICH PRZYPADKÓW nie operujemy, ale pan zdążył wyczyścić sobie wątrobę”… Miłego dnia!
Inny przykład komunikacji – lekarz „żartowniś” na widok pacjenta puchnącego w oczach z powodu odmy po operacji rzucił na sali ”o, wygląda pan jak ludzik Michelin!”.
Nie osądzam, bo przez przypadek byłem świadkiem jak ten sam lekarz żartowniś kontestując decyzję jakiegoś konsylium czy innego gremium lekarskiego walczył jak lew o szybką operację dla człowieka, który nie zakwalifikował się do zabiegu. I ty też pochopnie nie osądzaj – czasami nie wiesz, czy opryskliwy lub wyglądający na mało empatycznego lekarz nie walczy dla ciebie jak lew o najlepszą możliwą terapię.
Ja miałem szczęście – mój pierwszy chirurg, od którego wszystko się zaczęło był konkretny, kontaktowy i… WALCZYŁ O MNIE.