Dwa lata walki z rakiem. W końcu moja mama się poddała. Zaczęło się niewinnie, niewielki ból brzucha, niesmak po zjedzeniu posiłku, odpychający zapach niektórych potraw. Lekarz rodzinny uznał to za typowe i niegroźne problemy jelitowe, zaczął leczyć ją na zespół jelita drażliwego. Poprawy jednak nie było, a mama chudła w oczach. W ciągu 5 miesięcy zmarniała o prawie 25 kg, choć lekarz wciąż twierdził, że to nic złego. Nie dosyć, że nie chciał wypisać żadnych dodatkowych badań, to jeszcze w pewnym momencie stwierdził z wyrzutem (widocznie mama za często chodziła do przychodni skarżyć się na złe samopoczucie), że powinna udać się do psychologa, bo niewątpliwie cierpi na anoreksję... Miała wtedy 58 lat i kochała jeść. Wtedy zaczęły się prywatne badania u różnych lekarzy, gastroskopia, kolonoskopia, które jak na złość również nic nie wykazały. Pół roku od pierwszych objawów udało się nam załatwić wizytę w pewnym szpitalu. Na wyniki badań kazano czekać najpierw tydzień, później kolejny, a później, z racji urlopu lekarza prowadzącego, kolejne dwa. Wylądowaliśmy więc w innym szpitalu, po tak zwanej "znajomości", bo z mamą było już naprawdę źle. Szybka operacja i wyrok. Rak żołądka. Chirurg oznajmił nam wtedy, że rak jest rozległy, są przerzuty na inne organy (skończyło się jedynie na udrożnieniu kilku miejsc, żeby mogła swobodnie jeść) i że powinniśmy liczyć się z tym, że mama (wtedy ważyła 41 kg) nie przeżyje operacji. Przeżyła, co więcej, już na 2 dzień sama wstawała z łóżka. Diagnoza jej nie załamała. Chciała żyć, chciała walczyć. I walczyła. 3 rodzaje chemioterapii, cotygodniowe wizyty w szpitalu, specjalna dieta, ciągła opieka. Bywały tygodnie lepsze i gorsze, ale od mamy biła taka pozytywna energia, że wszyscy zapominali o jej chorobie. Po ponad 25 chemioterapiach zaczęło się wszystko psuć. Markery wciąż rosły i rosły, serce przestawało poprawnie funkcjonować, wróciły wymioty i bóle żołądka. 3 miesiące bez chemii, która zawsze była dla mamy ogromną nadzieją na wyleczenie, zaczęły dawać się we znaki. Z tygodnia na tydzień było coraz gorzej... i smutniej. Któregoś dnia zawitała do nas pielęgniarka z hospicjum domowego. Zasugerowała żywienie pozajelitowe. Czas oczekiwania? Najbliższa wizyta dopiero za miesiąc, choć mama od kilku dni praktycznie nic nie zjadła, a to co udało jej się połknąć, po chwili zwracała. I tym razem dało się nam załatwić przyspieszone leczenie. 12 grudnia trafiła na tydzień do szpitala. I znów pojawiła się nadzieja, że może teraz, gdy choć trochę ją odżywimy, organizm zacznie walczyć. Tak się niestety nie stało. Co gorsza, gdy organizm dostał pierwsze pożywienie, od razu zaczął odkładać je w postaci wody. W ciągu 2 tygodni mama przybrała na wadze prawie 20 kg. Wody. Głównie w brzuchu i nogach. Usłyszałam wtedy od lekarki prowadzącej, że gdyby mama przyszła na to żywienie wcześniej (co ciekawe, lekarz ze szpitala onkologicznego o niczym takim nigdy nie wspomniał), a organizm nie byłby tak wyniszczony przez chemioterapię, byłaby jakaś szansa. Niestety. Po wyjściu ze szpitala z dnia na dzień jej stan się pogarszał. Gromadząca się woda nie pozwalała się swobodnie poruszać, kroplówka z żywieniem podpięta na 16 h również. Pojawił się cewnik i miska na wymioty. Mama ostatni raz o własnych nogach poszła do łazienki przed sylwestrem. Od nowego roku straciliśmy z nią kontakt. Albo spała tak mocno, że nie dało się jej obudzić, albo majaczyła widząc w pokoju rzeczy, których nie tak naprawdę tam nie było. Nie można było z nią porozmawiać. Rozumiała co się do niej mówi, ale nie potrafiła powiedzieć nic, co my byśmy zrozumieli. Ostatnie 2 tygodnie jej życia to był najgorszy czas jaki mogłabym sobie wyobrazić. Ciągle ktoś musiał przy niej być, bo dławiła się własnymi wymiocinami. Jelita przestały pracować, więc zwracała kał ustami. Kilka razy dziennie zmiana pampersa, ubrania, ciągłe masaże obolałego ciała. Po każdym wyjściu z pokoju szłam do łazienki i ryczałam. Nie mogłam na nią patrzeć. Cały czas miałam przed oczami tą pełną życia i entuzjazmu kobietę. Kobietę, która uwielbiała ruch, spacery z psem, spotkania ze znajomymi. Teraz przed oczami pojawiła się drobna, smutna i zgaszona kobieta, tępo wpatrzona w jeden punkt na ścianie. ten ból jest niewyobrażalny. Przez ostatnie dwa dni jej życia nie zostawialiśmy jej nawet na minutę samej. Woda zalegająca w organizmie zaczęła gromadzić się na płucach. Mama przez te dwa dni walczyła o każdy oddech. W końcu przestała. A ja nadal nie wiem czy dobrze się stało czy nie. Chciałabym żeby nadal tu ze mną była, ale sposób w jaki ostatnio żyła pozostawiał wiele do życzenia, zwłaszcza dla niej. Mama zawsze się śmiała, że jeśli będzie kiedyś stara i chora, to mamy jej podać kilka tabletek na sen i jakiegoś dobrego drinka, co by nigdy nie musiała być dla nikogo ciężarem. Zmarła z samego rana, a ja do dziś mam przed oczami moment, gdy wraz z ciocią myłyśmy jej ciało, przebierałyśmy ją w jakieś normalne ubrania, a ona leżała taka zimna, sina, a z każdym ruchem jej głowa spadała z poduszki. Nie mogę pozbyć się tego obrazu. Dręczy mnie każdego wieczora przed snem. Lekarz mający stwierdzić zgon przyjechał po ponad 4 godzinach, panowie zabrali ją do krematorium po kolejnych 4. Od 9 rano do 17 leżała w sypialni za zamkniętymi drzwiami, a my nie mieliśmy sił nawet na nie patrzeć. Nie rozumiem dlaczego tak długo musieliśmy czekać aż zabiorą jej zwłoki z mieszkania. Mam ogromny żal do każdego kto nie był w stanie jej pomóc. Do lekarza pierwszego kontaktu, który tak bardzo bagatelizował jej problemy. Może gdyby trafiła do szpitala te pół roku wcześniej, teraz byłaby tu ze mną? Mam żal, że w szpitalu onkologicznym traktowali ją jak zwykły numerek, jak nic nie watą rzecz, która, choć chora, ma czekać godzinami w poczekalni, tylko po to, by powiedzieć, jej, że tym razem chemii nie dostanie. Mam żal, że lekarz nie skierował jej na żywienie pozajelitowe wcześniej, skoro od kilku miesięcy wróciły problemy z jedzeniem. A największy mam chyba żal sama do siebie... Tak wiele rzeczy chciałabym jej jeszcze powiedzieć, tak wiele rzeczy pokazać, w tak wiele miejsc się udać. Żałuję, że nie spędzałam z nią więcej czasu, że tak mało rozmawiałam, że nie powiedziałam jej, że ją kocham, kiedy jeszcze była tego świadoma. Mam do siebie ogromny żal, choć wiem, że nie powinnam. Byłam przy niej przez ostatnie 2 lata, choć mama zawsze chciała bym żyła normalnie, bym była szczęśliwa. Jest mi przykro, bo tak naprawdę dopiero po jej śmierci mogłam zacząć normalnie żyć. W końcu wyprowadzam się z domu, w końcu idę do pracy, w końcu mam czas dla przyjaciół i mojego partnera. To boli, bo jej śmierć w pewien sposób otworzyła mi furtkę do wolności. I z tym nie umiem sobie poradzić.
Życzę spokoju.