Poczuciem wygranej mogłem się rozkoszować znów, o słodka ironio! tylko dwa miesiące. Podczas zabiegu, rutynowo, pobrano wycinek do analizy histopatologicznej, a że ośrodków które tego doknują są chyba tylko trzy w kraju (przynajmniej kiedyś) no to się czeka i to długo. Sielankę zburzył telefon od dr Ś. Był nieubłagany, nic nie chciał powiedzieć poza enigmatyczny: "Proszę zjawić się na oddziale neurochirurgii w Nowej Soli po wyniki hist-pat". Wiedziałem że śmierdzi to na kilometr totalnym kanałem, coś poszło nie tak. Inaczej poprostu powiedział by to przez telefon i już - a dokument z wynikiem byłby zwykłą formalnością...Parę dni później pojawiłem się w nowosolskim szpitalu - wyniki badania: "astrocytoma anaplasticum, III stopień wg. WHO". Jedno było dobre: komórki rakowe w pobranej próbce były światłowrażliwe, czyli można zastosować o wiele precyzyniejszą radioterapię niż gorszą w tym wypadku chemioterapię. Ale wtedy nie za bardzo widziałem w tym jakieś plusy.Skierowany zostałem do przychodni onkologicznej w Zielonej Górze, a zostałem przyjęty przez dr Ch. (tak na marginesie - nadal zajmuję się moim przypadkiem - co rok jestem na badaniach kontrolnych) od której dowiedziałem się przyprawiającej o zawał serca nowiny: mam siedzieć siedem tygodni na oddziale! Kołkiem! Myślę że zrozumiecie moje przerażenie, byłem wtedy specjalistą d/s kadr w pewnej średniej wielkości firmie i nie było nikogo kto mógłby mnie zastąpić na tak długi czas! Moje rojenia o dojeżdżaniu na naświetlania runeły jak domek z kart, musiałem być pod ciągłą kontrolą ze względu na ryzyko obrzęku mózgu, będącego skutkiem ubocznym prowadzonych naświetlań.Nie było jednak wyboru, nieżyjąca już koleżanka z pracy przejeła część obowiązków, zaś ja, jak się później okazała mogłem się "urwać" na parę godzin by załatwić resztę. W szpitalu oprócz szpikowania na zmianę lekami i promieniowaniem jonizującym przyjmowałem jeszcze dwie "sekretne" rzeczy: paskudny w smaku sok z buraków oraz nie mniej obrzydliwego wywaru z bliżej mi nieznanych ziółek, przepisanych wcześniej przez pewnego ukraińskiego (rosyjskiego?) lekarza ze Świebodzina. A wszytko to po to by obraz krwi pobieranej zawsze w poniedziałek mieścił się w granicach normy.Wielką podporą w tych chwilach była jak zawsze Monika i mająca wtedy około półtora roku Klaudia - moja córka. Kuracja sterydami powodowała że ciągle byłem głodny jak wilk a żona miała pełne ręce roboty! Bo przecież każdy wie że na szpitalnej diecie można się co najwyżej wpaść w anemię. Ale i Monika nie była mi dłużna - nie pozwalała mi zapomnieć że jestem ojcem. Mieszkała wtedy - na czas terapii - u mamy, co oznaczało pitraszenie kaszki na mleczku i przewjania Klaudii na zmianę, w miarę możliwości. Jak się później dowiedziałem od mojej kochanej drugiej połowy, była to Jej własna - zresztą znakomita - terapia "zajęciowa". Dzięki temu po prostu nie za bardzo miałem okazję pomyśleć o sobie jako o osobie chorej. Sprytne! Miała jednak i inne sposoby - z racji tego że była moim przedstawicielem zarządziła, w tajemnicy przede mną, wybiórczą "blokadę informacyjną". Polegała ona na wyekstrachowaniu w lekarskiego bełkotu wszelkich danych na podstawie których mógłbym domyślić się faktycznych szans na wygraną. Lekarze i pielęgniarki kluczyły, wiły i plątały się w zeznaniach, ale przysłowiowej "pary" z ust nie puściły.Chciałbym przez to zwrócić uwagę na niezwykle ważne dla osoby walczącej z rakiem wiarę w wygraną! A pomóc w tym może jedynie bliska osoba, sama głęboko wierząca w ten fakt. Nie odpuszała mi, nie dawała forów, nie miałem żadnej, najmniejszej ulgi z powodu choroby - dlatego tak wiele zawdzięczam Monice. Dzięki temu wytyczałem kolejne plany na przyszłość nie mając jeszcze żadnej pewności co do zakończenia leczenia.I tak mineło mi 7 tygodni leczenia. W tym czasie miałem ok. 30 naświetlań na łączną dawkę 56 Gy. Wyżłopałem dożylnie chyba ze 100 litrów Mannitolu, a przez sterydy przytyłem tak mocno że przy wypisie żona musiła mi przynieść nowe, większe ciuchy, bo w stare już się nie mieściłem!