Nadszedł ten dzień !!!! Wracamy do Irlandii!!!W tym poście zdjęcia powiedzą więcej :))Czekałyśmy od samego rana na transport medyczny i decyzję gdzie helikopter będzie lądował. Aby rozluźnić napięcie i nie myśleć o paraliżującym nas strachu robiłyśmy sesję zdjęciową.... Na zdjęciu widać nowy gest Marty a właściwie jego zakończenie, bo przed tym dwa razy uderza się w serce zaciśniętą dłonią. Piszę o tym, bo to bardzo długo nam towarzyszyło, było znakiem rozpoznawczym Marty i często jej  służyło zamiast słów.Wszyscy żegnali się z Martą i było czuć podekscytowanie na całym oddziale. Ja miałam mieszane uczucia i to wcale nie ze względu na helikopter, raczej na strach przed nieznanym. Kończył się pewien etap dla nas, operacja główna zakończona, lecimy do Szpitala Dziecięcego na oddział onkologiczny i co dalej??Marta jest w tej chwili dzieckiem leżącym, jaki mają plan??Ogarnięcie stanu jaki jest czy może oczekują poprawy....wracałyśmy , ale nie miałam planu w głowie tak jak to było kiedy jechałyśmy tutaj przed kilkoma tygodniami.....na szczęście, moje rozmyślania przerwali,  panowie z transportu medycznego.Zapakowali nas do ambulansu. Bardzo chciała  z nami jechać Claire- pielęgniarka, z którą do dzisiaj mam kontakt, bo wymieniłyśmy się mailami. Dzięki niej właśnie , mailowo uzyskiwałam zgody na publikacje niektórych zdjęć ( DZIĘKUJĘ). Jednak musiała zostać w szpitalu, szybko zrobiłam jej zdjęcie z Martą  w ambulansie:Żegnaj Alder Hey Hospital....... D Z I Ę K U J E M Y!!!!!!!!!!!!!
Przez całą drogę na lotnisko ,gdzie wg informacji czekał juz na nas helikopter, żartowałyśmy sobie z Martą i planowałyśmy spotkanie z chłopakami i Babcią Zosią z Dziadkiem Frankiem. W końcu dojechaliśmy....miałam płacz na końcu nosa....bałam się lecieć,bałam się jak zareaguje mózg Marty na przeciążenia związane z lotem, bałam się właściwie powrotu , choć tak bardzo o to zabiegałam....... Później wszystko toczyło się tak szybko jak w kalejdoskopie, nie było czasu na strach....Tu obok mnie widzicie Denisa- Pielęgniarz ze Szpitala w Crumlinie. Miło było powrócić do irlandzkiego akcentu, miło było mieć obok siebie pomoc medyczną i wsparcie.
Dostaliśmy szybki instruktaż porozumiewania się w kabinie podczas lotu, gdzie huk był tak niemiłosierny,że wszyscy siedzieliśmy w specjalnych słuchawkach a Marta dodatkowo dostała stopery do uszu.
Ciężko było znaleźć rozwiązanie na jej ból krzyża. Dodatkowe poduszki nie były w stanie zmodyfikować jej poziomej pozycji, w której musiała pozostać ze względów bezpieczeństwa.Modliłam się, żeby lot trwał jak najkrócej. Byliśmy gotowi do startu.Marta podniosła kciuk do góry ,że wszystko jest ok i próbowała zasnąć. Ja próbowałam strach odpędzić robieniem zdjęć  krajobrazów , które migały mi za szybą...lecieliśmy naprawdę  nisko.
 Marta chyba zasnęła, nawet jej Anioł Stróż w pomarańczowym kombinezonie przesiadł się od niej do okna. Wypatrywał już chyba brzegu Irlandii Coraz bardziej obraz zagęszczał się budynkami
Kompletnie ścierpły mi nogi od siedzenia w jednej pozycji, nawet nie chciałam sobie wyobrażać jak znosi to Marta. Byłam bardzo wzruszona troskliwością Pana Pomarańczowego.....W pewnym momencie pilot powiedział mu coś przez słuchawkę, domyśliłam się,że pewnie jesteśmy już blisko...ale w największych domysłach nie przewidziałam tego, co wydarzyło się kilka sekund po usłyszeniu głosu pilota. Otóż Pan Pomarańczowy nie czekał wcale na kompletne obniżenie lotu, po prostu lecąc cały czas na wysokości ...................................................otworzył drzwi od kabiny i stanął na płozach helikoptera......brrrrr...nawet jak widzę te zdjęcia to jeszcze się trzęsę......Kiedy byliśmy już i nad samą ziemią, a właściwie nad znakiem dla helikoptera ( taki wielki okrąg z literką H w środku...zawsze się zastanawiałam co to jest , będąc w szpitalach), Pan Pomarańczowy wysunął się jak najdalej i  dawał konkretne wskazówki pilotowi do wylądowania..... byłam pełna uznania dla ich profesjonalizmu.
Cała ekipa ludzi czekała na nas.... 
zamiast krwi w moich żyłach płynęła sama adrenalina..... nie pamiętam momentu wysiadania, nie pamiętam nawet tego co widzę tu na zdjęciu...... wiem tylko, że ktoś wziął nasze bagaże, ktoś inny zabrał mi do niesienia torbę z laptopem....wszyscy byli uśmiechnięci, witali nas, poklepywali...nie zdążyłam nawet podziękować Pilotowi ani Panu Pomarańczowemu......wjechali tym łóżkiem chyba tylnymi drzwiami szpitala...na korytarzu ustawił się szpaler pielęgniarek....wszystkie były radosne ......tylko to pamiętam....bo leciały mi łzy...... puściły mi nerwy...DOLECIAŁYŚMY!!!!!Jesteśmy już pod opieką...Martuś już możesz usiąść...nie musisz leżeć....córciu jesteśmy w Irlandii!!!!!!!!!!!! Pielęgniarki opowiadały mi potem,że ściskałam je, uśmiechałam się i płakałam na przemian....nie pamiętam!!!!!
Otwierały się coraz to nowe drzwi na korytarzu a ja cały czas szłam za jadącymi noszami.... korytarz coraz bardziej jaśniał, aż nagle po otwarciu któryś z kolei drzwi , uderzyła mnie cała gama kolorów......pomalowane w wielobarwne postacie z kreskówek ściany...tak -dojechałyśmy  na oddział dziecięcy!!!
Chwila ciszy...wszyscy zostawili nas w pokoju.....byłam zaskoczona,że nie jesteśmy na sali z innymi dziećmi. Nie znałam jeszcze systemu tego oddziału .......
Witamy St.John's Ward ( oddział Św. Jana).....Oddział Onkologii i Hematologii Dziecięcej... tutaj pokoje są jak izolatki, tutaj każdy przypadek jest inny, każdy jest ciężki, tutaj przeważnie dzieci są w pojedynczych pokojach co umożliwia wielu z nim podawanie chemii bez opuszczania oddziału....w przypadku dużej ilości pacjentów , w pokojach mogą być najwyżej dwa łóżka!!!
Byłyśmy w pokoju same....... Zastanawiałam się czy Rodzice już są w Irlandii, przestałam kontrolować zegarek, włączyłam komórkę i zadzwoniłam do Przemka. Już byli wszyscy w drodze do nas....Marta cały czas podnosiła kciuk do góry....ze zmęczenia i podekscytowania już nic nie mówiła.  Ktoś przychodził,podłączał ją do aparatury, przynosili nam jedzenie...nie reagowałam,siedziałam bez ruchu na krześle obok łóżka....czekałam jak na zbawienie na naszych bliskich. Kilka tygodni w Liverpoolu  bez nikogo zrobiło swoje....chciałam choć na chwilkę wesprzeć się na mocnym ramieniu, móc w końcu dać upust tym wszystkim lękom i bólowi serca, których nie pokazywałam przy dziecku.....czas dłużył się niemiłosiernie....niech już będą!!!
To były niesamowite akty wzruszenia......
Byli wszyscy  tylko chwilkę , ale to było prawdziwe naładowanie akumulatorów. Byłam w stanie znowu funkcjonować w otoczeniu lekarskich fartuchów . Przyszedł Dr Capra przywitać się ze wszystkimi, wlać w nas trochę otuchy....powiedział,że jak wszystko dobrze pójdzie  to zezwoli nam jutro wziąć Martę na chwilkę , do domu. Spędzi z nami Dzień Bierzmowania Wojtka i nacieszy się choć przez moment chwilami spędzonymi z Babcią i Dziadkiem. Byłam mu za to bardzo wdzięczna.....potrzebowałam żebyśmy byli wszyscy razem, w domu.....Wojtek stał się nagle dorosłym chłopcem, dojrzał w oka mgnieniu, chciałam żeby czuł ,że te dni są również dla niego. Zasypiałam z nadzieją,że jutro wszystko pójdzie wg planu