Dzisiaj będzie o moim najulubieńszym doktorku B. Jakoś mnie tak tchnęło, bo jedna z pielęgniarek dała nam do uzupełnienia ankietę do swojej mgr-ki o personelu medycznym i ich "wsparciu" wobec pacjentów ;] wiadomo, że przywiązujemy się tutaj trochę zarówno do lekarzy jak i pielęgniarek, bo nie leżymy tutaj 3dni, tylko np. miesiąc i wracamy zazwyczaj po przerwie na kolejny miesiąc. W dodatku jakby się cokolwiek działo to też jesteśmy pod telefonem, także lekarz jak trzeci rodzic;] Pamiętam jak pierwszej nocy pielęgniarka mi powiedziała, że mam zacząć się przyzwyczajać do nich wszystkich, bo oni są tutaj taką hematologiczną rodziną, a ja jej na to, że jestem ZDROWA a siedzę w SZPITALU;) i bardzo cieszę, że są rodziną, ale ja idę do domu. Haha;) Ale do meritum. Tak więc, doktor B jest niesamowitym człowiekiem, zakręconym jak baranie rogi, bo ewidetnie ma za dużo na głowie. Pacjentów, roboty papierkowej, zabiegów, konsultacji no wszystkiego. Potrafi odbierać telefony robiąc biopsję. Ma tak donośny radiowy głos, że jak się zbliża już do mojej sali, to szykuję się psychicznie na spotkanie;] Z tymi wizytami też jest różnie, czasem do mnie przyjdzie, czasem nie, a czasem wyślę swojego dziwnego przydupasa, który okazał się być lekarzem na rezydenturze tutaj;P W każdym razie jak już przyjdzie to leję mu się z rąk sprej antybakteryjny, bo ma taki tik nerwowy, jak nie ma co ze sobą zrobić, to psika sobie ręce;) ogólnie nigdy nie był zły na mnie, zawsze rogal na twarzy. Zawsze koszula, krawat, pachnie bosko aqua di gio, wszystko na błysk. Chociaż straszna z niego ciapka, bo okulary mu spadają, maska też, długopisy się wysypują... Wie, że mam lepiej wyczuwalny puls na prawej ręce i nie lubię jak mnie się budzi na nasłuchiwania o 7 rano... Pielęgniarki się śmieją, że jestem jego oczkiem w głowie i ma ze mną więź emocjonalną;D no raczej, że mamy więź! Nie byle jaką! Przychodził do mnie dzień w dzień przez prawie 5miesięcy mierzyć mi ciśnienie i narzekać na moje gorączki! Pamiętam jak po operacji mojego brzucha przyszedł do mnie, usiadł (nigdy się to nie zdarza) miał łzy w oczach i powiedział mi, że jest podejrzenie drugiego nowotworu. Totalnie mnie zasrało, a on mnie tylko wziął mnie za rękę i powiedział, że on sobie poradzi z tym gównem;)  Pamiętam też jak zarzucałam mu, że pocięli mnie na nic. W XXI w. gdzie badania obrazowe USG, tomograf, rezonans powinny wystarczyć, żeby stwierdzić co tam mam. A oni muszą otworzyć mi brzuch, wyciąć i dotknąć, żeby się dowiedzieć co to jest. Pamiętam jak było mu głupio, bo on nawet po tym nie wiedział. Konsultował, wysyłał próbki i nic. I pewnie do dziś nie wie. A dwoił się i troił, żeby jak najszybciej te moje próbki przebadali. Potem przyszedł z rogalem i mówi, że ma 1 dobrą i 1 złą wiadomość. Złą: ciągle nie wiedzą co mam na tej śledzionie i wątrobie, a dobrą, że to nie nowotwór. I przede wszystkim, moi drodzy, łeb ma nie od parady. Dlatego reszta mnie nie interesuję, tylko to, żeby robił swoje. Kocham pana panie doktorze miłością nieobłudną! ;D Mam nadzieję, że kiedyś to przeczyta;) i w ogóle, że wódkę sobie jeszcze razem pić będziemy;)