To bylo dwa lata temu kiedy trfaila do szpitala z ciezka choroba pluc..rokowania byly minimalne, ale byla tak silna, ze po trzech m-cach z tego wyszla... wtedy tez na rtg wyszedl jakis cien, ale uznano ze to przez chorobe i do kontroli za rok... po roku czasu ponowny rtg i cien dalej widoczny...zatem skierowania specjalistyczne tomografia..stalo sie zapadl wyrok..rak pluca prawego... pamietam kiedy mama mi mowila..."jak rzuce palenie to dostane raka..." po tamtej chorobie pluc musiala rzucic....i tak to sie zaczelo...
Konsultacje lekarskie, diagnostyka, okazalo sie ze guzek ma 2cm... to czemu go nie wyciac tylko podjeto decyzje o chemii?...okazalo sie ze mama choruje na niewydolnosc plucna i jesli mialaby zostac z jednym plucem nie pozylaby dlugo... mama jest silna mowilismy, pokona chorobe, wyjdzie z tego...czekamy na pierwsza chemie, jest w swietnym stanie w ogole nie widac po niej ze choruje...
Pierwsza chemia, wraca do domu, mijaja dni zadnych "pochemicznych" objawow, nie ma ńidnosci, mdlosci, nie traci wlosow, czuje sie swietnie...myslimy jest super, wyjdzie z tego... tak mija i druga i trzecia chemia...rokowania swietne, w czwartej chemii zaczely wypadac wlosy...czas na podsumowanie pierwszej tury, tomografia..rak sie zmniejszyl, jest swietnie! Czas na przerwe...
Kolejna tura...juz nie jest tak wspaniale, zaczely sie mdlosci, wlosy wypadaja na potege wiec pierwsze zderzenie z rzeczywistoscia - golimy na zero...wstyd ktory temu towarzyszy przeplata sie z radoscia i zabawa wybierania chusty i peruki na glowe... sesja zdjeciowa i wyglupy...mijaja kolejne sesje organizm slabnie, jednak walczymy dalej, jest mniejszy apetyt, utrata wagi, kolejna tomografia i bach...nawrot choroby obserwujemy male ogniska zapalne w watrobie... lekarz mowi...zmieniamy chemie bo nie dziala na immunologie...udalo sie Pani zakwalifikowac, sprobujemy nowej metody leczenia, ona jest dedykowana dla Pani... w tym momencie znow pojawila sie nadzieja...
Pierwsza dawka immunologii, powrot do domu i dramat, wymioty, nudnosci, calkowita utrata apetytu... druga sesja, jeszcze gorzej, dalsza utrata wagi, brak jedzenia, nasilony bol. Konsultacja z lekarzem, widzimy ze to nie dziala, jest tylko gorzej (wyniszczenie organizmu z bardzo silnej kobiety do suchara w 2 tygodnie) :((((( podjeto decyzje ze skoro zostala ostatnia dawka to podamy i robimy tomografie...
Wyrok! Immunologia nie dziala, pluco zajete przez raka i sa przerzuty do watroby i do kregoslupa...dramat, wszyscy udajemy wlacznie z mama ze jest jeszcze nadzieja w radiologii...przyszedl czas na rozmowe w ktorej pyta mnie mama czy ma jeszcze jakies szanse...co odpowiedziec?...widze ze jest za slaba i ze to sie nie uda, mowie wiec ze jesli nie bedziesz jesc ani pic, nie dojedziesz tam...mowi ze bedzie jesc i pic i bedzie walczyc bo jeszcze chce zyc... lzy w oczach z bezradnosci... to byla ostatnia swiadoma rozmowa z mama, juz nastepnego dnia byl z nia bardzo slaby kontakt..
Mija tydzien jedziemy do szpitala porozmawiac o radioterapii, lekarz mowi to co przypuszczalam - nie ma szans, za slaby organizm. Wzmocnijcie mame i wroccie...
I w tym tygodn walka byla naprawde silna by zjadla, by wypila, udawalo sie ale im wiecej sie staralismy tym bylo gorzej.. po 4 dniach odzywiania mama sie przebudzila, tak jakby ocknela sie z choroby wrocila swiadomosc, moglismy porozmawiac i nagle mnie pyta "az tak zle ze mna bylo ze nie jadlam?" I za chwile zasnela... od tamtej pory minely 4 kolejne dni i z dnia na dzien widze jak gasnie...
Domowe hospicjum... nauczylam sie jak obslugiwac kroplowki, byl tez cewnik, i morfina podskornie bo mama juz nie potrafila polknac tabletki, ale od poczatku. Najpierw mama lezala bardzo niespokojna, bariera nie do przejscia bylo oddanie moczu w pieluche, wiec ja nosilismy bo o chodzeniu nie bylo juz mowy... nastepnego dnia, byl juz problem z podnoszeniem mamy do pozycji siedzacej bo bol byl silny, wiec juz tylko lezala a poniewaz nie miala wtedy jeszcze wenflonu, to rozkruszalam tabletke i na lyzce z woda probowalam podac (rozkruszone tabletki dzialaja krocej) wiec w nocy zazwyczaj o 2 nad ranem trzeba bylo ta operacje z tabletka powtarzac. Bylo to o tyle trudne ze mama juz tylko siorbala ta wode z lyzeczki a proszek zostawal... trzeci dzien... problem z oddawaniem moczu, zbyt silna bariera psychiczna wiec zalozylismy cewnik, a ze i pic nie chciala to i kroplokwi. Mama ma tez cukrzyce wiec i glukoza bo badany cukier byl na poziomie 60. Mama sie po tym uspokoila, czasami nawet udalo sie ja nakarmic...
Czwarty dzien, tu juz tylko spala nie przyjmowala plynow doustnie, rysy twarzy wyraznie sie wyostrzyly zaczal siniec nos. Duzy brzuch dawal nam do zrozumienia ze i tak jest rak, jednak gdy lekarz przyjechal stwierdzil ze watroba jest tak powiekszona ze dochodzi do biodra...mama zapadla w spiaczke watrobowa.... juz nie potrzebuje tylu lekow przeciwbolowych, nie czuje bolu, a morfine podaje dwa razy dziennie i kroplowki...
Jutro bedzie piaty dzien od tak dramatycznego stanu. Wiem ze pomimo, iz nie mam z mama kontaktu, to jak przy niej jestem odwraca glowe w moja strone, jakby rozumiala co do niej mowie, prosze by wyprostowala reke i prostuje, wiec z nia rozmawiam...
Co jest dla mnie najtrudniejsze jako corki opiekujacej sie mama? I nie mowie tu o rzeczach oczywistych jak utrata bliskiej mi osoby, ale z punktu widzenia samej opieki, to to, ze czego bym teraz dla niej nie zrobila (zastrzyki, leki, kroplowki) to nie moge jej pomoc na tyle zeby do mnie wrocila i wyzdrowiala. I chociaz wiem, ze tak jak teraz jej pomagam to ulatwiam jej koncowa droge, to wciaz czuje ze robie za malo. Chcialabym moc z nia jeszcze wyjechac nad morze, chcialabym moc rozmawiac z nia jak z przyjaciolka (tak mama to przede wszystkim przyjaciolka), a teraz jedyne co moge to zaopiekowac sie nia tak jak ona kiedys mna... rak to okrutna choroba i zgadzam sie z tym ze to jest wyrok. Mama mogla spokojnie pozyc w pelnym zdrowiu jeszcze przynajmniej 10 lat, ale niestety los zdecydowal inaczej :( walczymy dalej... kolejny wpis juz jutro...