Piątek, dla mnie dzień wolny od pracy - pracuję tylko na pół etatu.Wstałam o godz. 7.Mała gimnastyka, żeby stawy chciały się zginać.Po śniadaniu - spacer z kijkami przez godzinę, w parku.Zakupy.Pranie, rozmrażanie lodówki /brrr/.Gotowanie obiadu. Córka obiecała wpaść po pracy.- Wiesz mamo, obiady w pracy zrobiły się jakieś 'syfne'.  Teraz  pracujemy po 10 godzin, od 8 do 18 /czytaj: nie mam kiedy gotować/. A jeszcze w piątek mamy 'deadline' /tak się teraz mówi, kiedy coś jest do zrobienia na wczoraj/ i pracujemy do oporu.No dobrze, przygotuję.Po obiedzie /moim-nie będę przecież czekać do wieczora/, wypad do galerii. Nie dla przyjemności, nie lubię zakupów i tych przewalających się tłumów. Ale w niedzielę impreza rodzinna, w plenerze, a zapowiadają upały ponad 30-stopniowe. Dobrze byłoby coś zwiewnego  na siebie włożyć i jeszcze zakryć ten napromieniowany dekolt.Szybko, bo może ten 'deadline' zaraz się skończy. Ale jak zwykle, dla mnie nic nie ma. W galeriach dominuje moda młodzieżowa. I chociaż staro się nie czuję, to już nie wszystko mi pasuje. Muszę coś wyciągnąć z szafy.Tych imprez rodzinnych ostatnio coś dużo. W ostatnią niedzielę była u mnie - imieniny babci /tzn. mojej mamy/.  Oj, napracowałam się. Ale teraz to ja idę w gości.Córka po pracy dotarła tak zmęczona, że nawet nie miała ochoty na obiad.A jutro sobota. Też dzień wolny. Wolny?