Dzisiaj przeżyłam horror w naszym szpitalu w Sulęcinie.
Siostra zaraziła nas wszystkich jakimś wirusem, mamy katar i inne objawy. Zamówiliśmy wizytę domową dla mamy. Bardzo miła Pani doktor potwierdziła nasze obawy, że mama ma jakiś stan zapalny. Dała skierowanie na oddział wewnętrzny, żeby tam mamę przebadali. Zawieżliśmy ją własnym samochodem, ponieważ Pani dr. wyjaśniła, że karetka zabiera tylko te osoby, które nie są w stanie chodzić a osoby chodzące muszą płacić. Na wejściu poprosiłam o fotel, żeby mama osłabiona dodatkową infekcją mogła poruszać się po szpitalu. Dotarliśmy do Izby Przyjęć. Siostry zrobiły USG, zmierzyły temperaturę i ciśnienie. Wszystko było ok. Po jakimś czasie przyszedł lekarz (taki typ cwaniaka) i zaczął zadawać głupie pytania typu "czy chce pani u nas leżeć", "dlaczego mamy to skierowanie", "po co tu mamę przywiozłam" itd. Nawet jej nie zbadał, kazał tylko rękoma w powietrzu kilka kółek zrobić i na tym koniec. Wiedział, że mama 8 lat temu miała udar ale stwierdził cyt " TO JUŻ KOŃCÓWKA ZOSTAŁO JUŻ KILKA DNI A MY RAKOWCÓW NIE LECZYMY"
Jeszcze brzęczy mi to w uszach.
Wystawił karteczkę do dr. rodzinnej ze znaczkiem C-80
Nie wiem co to oznacza.
Po rozmowie z siostrą i Panią z fundacji postanowiłam pójść z tym do dyrektora szpitala, gdzie usłyszałam podobną historię, że rakowców się tu nie leczy, że mam pójść do dr. rodzinnego po skierowanie do poradni onkologicznej zarejestrować się i czekać na wizytę. Mogę też iść i zapytać się lekarza, czy przyjmie mamę na oddział paliatywny. Skierowanie załatwiłam już wcześniej u dr. rodzinnego.
Rozmawiałam z bardzo miłą Panią dr. i oświadczyła, że w chwili obecnej nie mają wolnego łóżka i też nie mogą przyjąć mamy, dlatego, że leczenie onkologiczne się jeszcze nie zakończyło. Muszę zarejestrować się do poradni onkologicznej w Sulęcinie, czekać na wizytę i decyzję lekarza o zakończonym leczeniu onkologicznym, zapisać się w kolejce czekających na przyjęcie na oddział paliatywny i czekać.
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że mama w tym uczestniczyła. Na szczęście na kolejne rozmowy z dyrektorem i panią doktor już jej nie zabrałam. Czekała na wózku przed Izbą Przyjęć.
Wróciliśmy do domu i trochę ją okłamałam, że poszłam, bo lekarz chciał wypisać receptę. Leki wykupiłam na własną rękę syrop tymiankowy, wit C i imunactiv. Mamie powiedziałam, że to pan doktor wypisał.
Jestem rozbita i zdruzgotana, nie wiem gdzie szukać pomocy?
Zastanawiam się kto tu jest bardziej chory: moja mama czy cała służba zdrowia?
I pomyśleć, że takie podatki się płaci a leczenia zero.
Na dzień dzisiejszy sytuacja wygląda tak, że mama została w domu i gdyby się jej nagle pogorszyło to nie mogę wezwać nawet karetki, bo i po co?
Za karetkę trzeba będzie zapłacić a nawet jeśli to i tak w szpitalu nie ma dla niej miejsca.
BO RAKOWCÓW W SULĘCINIE SIĘ NIE LECZY!