Witajcie. Nie brałam czynnego udziału w dyskusji ale cały czas jestem z wami. Mąż (71l.) dwa lata temu trafił do szpitala z powodu niedrożności jelita grubego, usunęli odcinek jelita grubego z guzem 3 cm, i 12 więzłów, założyli stomie. Okazało się, że rak (GII c T3pN1), z przeżutami w 3/12 węz.chł. Nie wiedziałam co robić i do kogo się zwrócić, ale życie uczy wszystkiego jak w szkole. Tydzień po opuszczeniu szpitala zaczęła się chemia, po pół roku, badania co 3 m. Nie miał dalszych przeżutów. Rok temu zamknęli stomię. Na razie wszystko dobrze. Prowadziła męża wspaniała p.dr onkolog, która pierwszego dnia dała swoją wizytówkę z telefonem i powiedziała, żeby w razie jakichkolwiek problemów dzwonić nawet w nocy. Nie było takiej potrzeby, wszystko poszło sprawnie. Przygodę z raczyskiem traktujemy jak chorobę np. na grypę. Trzeba leczyć, prowadzić normalny tryb życia. mąż dużo chodzi, trochę ćwiczy, dbamy o dietę (w miarę możliwości, mieszkamy w warszawie, żywność mamy z marketów), dużo czyta, spotyka się z przyjaciółmi a rak......Zawsze spotykaliśmy się życzliwością lekarzy, oni kierują leczeniem, doradzają co i jak, po prostu wierzymy, że robią wszystko aby nam pomóc i zdajemy sobie sprawę, że też mogą być przepracowani, mogą mieć zły dzień Nasza p dr onkolog jest już na emeryturze teraz męża prowadzi młodziutka i wspaniała lekarka. Kochani, jestem już niemłoda i chcę powiedzieć, że takie jest życie, choroby i kiedyś koniec jest zapisane w tej książce. Jak czytam, to widzę, że najczęściej piszecie o chorobach rodziców. Pomagajcie, dbajcie o starszych ale pamiętajcie też o sobie, o swoim zdrowiu, macie dzieci i musicie dla nich żyć. Jak czytam was to zawsze myślę jak jesteście wspaniali i kochani, trzymajcie się, napewno wszystko będzie dobrze.